poniedziałek, 7 marca 2016

Bronek - wspomnienia ojca

Bronisław Pietraszewicz "Lot" - wspomnienia ojca, Włodzimierza Pietraszewicza.


Bronisław Pietraszewicz ok. 1942 r.
            Na jesieni 1920 roku wróciłem do Kraju - jeśli wolno mówić o powrocie tym, którzy przedtem nigdy w Kraju nie mieszkali. Jechałem do nieznanej ojczyzny okrężną drogą wpierw na wschód przez cała Syberję, potem przez trzy oceany. Po długich poszukiwaniach odnalazłem na Pomorzu moja przyszłą żonę Wandę Ratomską, urodzoną na Uralu. Przyjechałem do nieznanego kraju, licząc sobie 37 lat w 1920 r., Wanda zaś w 1918 r. w wieku 19 lat. Mój ojciec pochodził z byłych Kresów Wschodnich - z Dzisny, matka zaś i rodzice żony z dalekich okolic Białorusi. Nie ukrywałem, że zostawiłem u mojej matki na Uralu dwóch synów i że zamierzam ich sprowadzić. Ciężar wychowania cudzych dzieci mógłby odstraszyć każdą inną niewiastę, lecz Wanda, młodziutka, piękna i ciesząca się sympatią wszystkich zgodziła się naprawić moje życiowe pomyłki i dzielić ze mną trud życia. Nie zdawałem sobie sprawy z tego, ile to będzie wymagało od niej poświęcenia. Co ja do tego skłoniło? Serce kobiety, patriotyzm człowieka zahartowanego na obczyźnie, ale nie tylko to.
        Piszę o tym dlatego, że nasz przyszły syn, Bronisław odziedziczył po Wandzie jej nastawienie: podejmowanie najcięższych obowiązków i ofiarną wytrwałość dźwigania cudzych ciężarów.
        Wandzie wypadło dzielić ze mną tułacze życie. Los zapędził nas na Kresy wschodnie do Duniłowicz, małej mieściny, gdzie czasowo objąłem stanowisko powiatowego inżyniera drogowego. Tam, w białoruskiej chacie 16 marca 1922 r. urodził się nasz syn Bronisław, niemowlątko kochane od pierwszego spojrzenia.
Dunilowicze, kościół NMP, XX w.
         Drugie nasze dziecko - Helena - przyszło na świat w rok i 3 miesiące potem w Bydgoszczy. 




















        Tułaczka nasza z dziećmi po zniszczonym Kraju skończyła się, gdyśmy się przenieśli do Warszawy i gdy objąłem stałą pracę w Głównym Urzędzie Miar.

Helena i Bronek w r. 1926


        Młodsze dzieci mimo dużej różnicy wieku nauczyły się krytycznie patrzeć na wybryki bardzo żywiołowych starszych braci. Szczególnie Bronek był wyrozumiały, prawie jak dojrzały człowiek. Nie powiem, że mi się w nim podobała ta przedwczesna wyrozumiałość. Cecha ta często oznacza rezygnacje m.in. słabość charakteru. Tu oznaczało coś innego. Bronek bowiem dowiódł w życiu, że umie być nieugięty, niezłomny i stawiać czoło silniejszemu od siebie złu. Bronek często prosił mię, abym nie był surowy dla jego starszych braci. Zarazem zapewne widział ich wady, gdyż patrzył na nich swoimi szeroko otwartymi oczami. Nie chciał żadnych przywilejów dla siebie. Starsi chłopcy należeli do harcerstwa, Bronek nie należał ale był de facto prawdziwym harcerzem w życiu. Wychowanie pasierbów spadło na moją żonę, ponieważ ja miałem w głowie swoje fachowe sprawy.


        Oddaliśmy Bronka i Helenkę do przedszkola RTPD - Robotniczego Towarzystwa Przyjaciół Dzieci na Żoliborzu w I Kolonii WSM - Warszawskiej Spółdzielni Mieszkaniowej. Bronek chodził też do szkoły powszechnej tego samego Towarzystwa aż do jej ukończenia.
Bronek ok. 1930 r.
         Szkoła ta była dla niego drugim domem. Lubili go w szkole wszyscy: i mali koledzy i światli wychowawcy. Wymienię dr. Landy i mecenasa Teodora Duracza, ofiarnego i nieustraszonego obrońcę sądowego w przedwojennej Polsce. Bronek dużo zawdzięcza tej szkole. Nabrał zainteresowania do spraw społecznych i ekonomicznych. Gdy w późniejszym wieku podarowałem mu kiedyś broszurkę o reformie rolnej, tak mi dziękował, jakbym mu zrobił najcenniejszy prezent. Nauczył się kochać ludzi i przyrodę, każdą trawkę i występować w ich obronie. W szkole hodował małe zwierzęta, króle, białe myszki. Podjął się napisać na podstawie dość dużego materiału referat o ochronie przyrody i zwierząt w Polsce. Wykonał to sumiennie i z pełnym zrozumieniem tematu na kilkunastu stronach. Wykonał też wypukłą mapę Polski dla szkoły RTPD. Kosztowało go to dużo godzin odjętych ze snu i zabaw.
Bronek ok. 1930 r.


        Szkoła RTPD była prowadzona wzorowo pedagogów z powołania i znanych wychowawców. Nauka, troska o zdrowie i wychowanie fizyczne i społeczne były na- prawdę na wysokim poziomie. Lekcje były odrabiane w świetlicy zaraz po nauce. Pozostały czas był wolny. Bronek miał rówieśników w naszym dużym domu spółdzielczym. W ich towarzystwie hasał koło domu lub skakał jak koza po fundamentach niewybudowanego domu przy ulicy Siemiradzkiego. Tu się odbywały zabawy i figle. Tu również zawarł Bronek braterską przyjaźń ze swoimi sąsiadami.
Szkoła RTPD była bezwyznaniowa. Rzadko widywałem go modlącego się, ale był głęboko wierzący. Do Komunii poszedł razem z siostrą Helenką. 
Bronek i Helena z ciocią Haliną Ratomską, ok. 1931 r.
        Późno zapoznał się z Nauka Chrystusową, szykując się do egzaminu do gimnazjum. Przejął się żywo i adorował Chrystusa. Spytał mię pewnego razu: Czy tatuś był już u spowiedzi? I tłumaczył mi jak zawsze przekonywająco, że chociaż nie umie tak wierzyć jak prości ludzie, którzy nie otrzymują wykształcenia, lecz uważa spowiedź za swój obowiązek, skoro się jest chrześcijaninem. Zapewne jego obowiązkowość była jedną z dróg, która go prowadziła do Boga. Bronek zachował własny sąd na sprawę religii.





źrodło: AP Warszawa

źrodło: AP Warszawa
        Gdy Bronek zaczął uczęszczać do gimnazjum im. Poniatowskiego na Żoliborzu zdarzył mu się od razu wypadek. Nowy kolega na przerwie zepchnął go na podwórzu gimnazjalnym z niewysokiego tarasu. Bronek doznał pęknięcia kręgu w szyi. Starał się to ukryć przed nami lecz nie mógł, zesztywniał mu kark. Zagipsowano go. Chodził obandażowany bardzo długo. W gimnazjum żądano, by wydał sprawce swojej krzywdy, ale nawet nam, swoim rodzicom, nie chciał powiedzieć, aby
przypadkiem ktoś z nas nie wygadał się 
niechcący. 
W gimnazjum dano mu spokój.
Gorszą przeprawę miał Bronek potem w Miejskim Liceum Matematyczno-Przyrodniczym im. Generała Sowińskiego na Woli. Przeprawa ta o mało nie skończyła się wyrzuceniem Bronka z Liceum. Bronek miał w tej szkole serdecznego przyjaciela, miłego łobuza, który zawarł z nim na piśmie pakt o dozgonnej przyjaźni. (Dokument ten był przechowywany w naszym kredensie i spalił się potem wraz z kredensem w czasie pożaru Warszawy). Kolega dopuścił się jakiejś dużej psoty, bodaj czy nie jakiegoś głośnego wybuchu w licealnym laboratorium chemicznym, chciał wciągnąć w to i rozsądnego Bronka, ale wreszcie pomógł mu ktoś inny. Oczywiście ta zabawa nie była dobra. Dyrektor i wychowawca klasowy bardzo ostro przystąpili do badań. Chłopców ustawiono w szereg i badano po kolei . Gdy kolej doszła do kolegi, ten zrobił tak niewinną i naiwną minę, że wychowawca z miejsca orzekł: “Ten na pewno nie mógł brać udziału”. Taki obrót sprawy mógł być dla Bronka niespodzianką. Teraz oczy jego sędziów były skierowane na Bronka -”Tyś to zrobił!” orzekli. Zaprzeczył. Żądali, aby wskazał sprawcę - odmówił. Zostałem wtedy wezwany do szkoły. Dyrektor oznajmił mi, że musi postawić wniosek na radzie pedagogicznej o usunięcie Bronka z Liceum.
Bronek, zdjęcie szkolne, 1938 r.


          Na moje zapytanie skąd dyrektor ma tę pewność, że sprawcą psoty był mój Syn i czy zastanowił się nad tym, jaka potworna niesprawiedliwość byłaby wyrządzona mojemu synowi, gdyby podejrzenia na niego były mylne, dyrektor odrzekł: już za samą hardą postawę i odmowę odpowiedzi zasługuje na usunięcie. Powiedziałem: “Czy można dziwić się, że chłopiec nie chce wydać kolegi? Ja też nie życzyłbym sobie, aby mojego syna w szkole uczono zdradzania przyjaciół”. Rada pedagogiczna nie usunęła Bronka, ale zmniejszono mu stopień ze sprawowania(aż do dwójki!). Nawet z ulubionej matematyki z której spodziewał się czwórki, dostał trójkę. Psotny kolega dostał ze sprawowania piątkę! Najciekawsze jest to, jak Bronek zareagował na krzywdy. Otóż kolega po dawnemu był najmilszym naszym gościem i wnosił do naszego mieszkania dużo życia i śmiechu. Bronek po dawnemu uważał swego wychowawcę za nadzwyczajnego matematyka. Skąd mogło się wziąć u Bronka tyle wyrozumiałości do ludzi? Ta dziwna równowaga duchowa zapewne wynikała z jego nastawienia życiowego. Obce mu było poczucie zazdrości i zemsty. Nie szukał rekompensacji - zemsty, ani żadnego rodzaju odszkodowania, odzyskiwał równowagę w drodze tzw. sublimacji - wznosząc się ponad drobne urazy i ambicje.  

Warszawa, Łazienki Królewskie, od prawej Bronek, Maciej Ordęga(?), Helena i dwie NN koleżanki, ok. 1937 r.

Pośrodku Helena i Bronek Pietraszewicz. Ok. 1938 r.

        Była to naprawdę bogata natura. Co do mnie czułem do szczęśliwego kolego żal za to, że przerzucił swoją winę na przyjaciela i nawet za to, że był szczęściarzem.         Darowałem mu wszystko już po wojnie, gdy natknąłem się nagle na jego mogiłę na tym samym cmentarzu wojskowym, gdzie leży Bronek.
        Bronek ukończył liceum już za czasów okupacji, uczęszczając na komplety licealne. Nawet w tym ponurym okresie, kiedy wspólne nieszczęście łączyło wszystkich Polaków wychowawcy pamiętali o urojonym wykroczeniu Bronka. W swoim niezrozumieniu psychologii młodzieży posunęli się tak daleko, że zepsuli Bronka świadectwo dojrzałości niesłuszną notą za rzekomo niewłaściwe sprawowanie i o mało nie zamknęli mu drogę do nauki. Tylko dzięki wstawiennictwu bardzo wiarygodnej osoby i pełnemu zrozumieniu ze strony dyrektora Wyższej Szkoły Budowy Maszyn im. Wawelberga i Rotwanda został Bronek przyjęty do tego zakładu, ale po roku musiał rzucić naukę, aby oddać cały swój czas i całego siebie Sprawie Polskiej.


        Latem 1939 roku Bronek skorzystał z drugiej tury kursu szybowcowego w Auksztagirach pod Wilnem.


Auksztagiryźródło: http://www.pogon.lt/_NCZ_ARCHYVAS/022/mackie.html


Auksztagiry; źródło: http://www.pogon.lt/_NCZ_ARCHYVAS/022/mackie.html

Swoją kolej w pierwszej turze odstąpił przyjacielowi z niepokojem - zanosiło się na wojnę. Walka z żywiołem i sport wymagający rozwagi i odwagi bardzo odpowiadał Bronkowi. Wrócił dopiero w końcu sierpnia. 




Auksztagiry; źródło: http://www.pogon.lt/_NCZ_ARCHYVAS/022/mackie.html















      




         W tych ostatnich dniach przed wojną zdawało się, że niebezpieczeństwo wojny jakoś maleje.
        Ojciec jednego z uczniów liceum Sowińskiego przyszedł do mnie z niepokojącą wiadomością, że wszystkich chłopców w klasie Bronka mają skoszarować i wywieźć w nieznanym kierunku. Zaczęliśmy pytać Bronka. Nie chciał nic mówić. Dopiero widząc, że my wszystko już wiemy, powiedział - “On -(syn tego pana może sobie nie jechać, ale ja muszę. Gdzie każą tam pojadę. Czy mogę siedzieć tu spokojnie, kiedy trzeba walczyć na froncie?” Bronka zabrano nam do koszar na ul. Konwiktorskiej.
Dnia 1 września, raniutko przed biurem wybrałem się jak zwykle na naszą działkę warzywną w pobliżu naszego mieszkania na Żoliborzu. Byłem może jednym z pierwszych, którzy ujrzeli na niebie nieprzyjacielskie samoloty. Zaraz potem wszyscy usłyszeli ...[?] ujadanie działek przeciwlotniczych i potężne wybuchy bomb. 

Zaczęła się wojna....

        W parę dni potem, 4 września wieczorem wpadł do nas żołnierzyk w przydługim płaszczu. Był to Bronek. Przyszedł, by nas pożegnać. Nic nie chciał wziąć od nas na drogę. Teraz sama Polska będzie troszczyła się o wszystkich żołnierzy. Wyszedł szybko. Biegliśmy z nim razem prawie kilometr. Jeszcze raz nas pożegnał, bo musiał iść prędzej, niż myśmy mogli. Powoli wracaliśmy sami.
       Około 6 września w nocy obudził nas alarm. Wzywano wszystkich mężczyzn Warszawy do kopania rowów przeciwczołgowych. Z łopatą udałem się na plac Wilsona, a stamtąd na przydzielony odcinek na Włościańskiej. Dopiero z rana wróciłem do domu. Mieszkanie było puste. Żona, córka, szwagierka i teściowa ubrały się i poszły ciemna nocą szukać schronienia w piwnicach Głównego Urzędu Miar na Elektoralnej 2. Udałem się i ja na Elektoralną. Z początku woleliśmy siedzieć na parterze, a potem zeszliśmy do piwnicy.
        Zarezerwowano dla nas miejsce w pociągu, abyśmy mogli ratować się ucieczką za granicę. Owczy pęd innych nam nie mógł udzielić się : wszak w Kraju pozostał by Bronek sam jeden. Cała rodzina bez Bronka spędziła czas oblężenia Warszawy w grubych murach Ministerstwa Przemysłu i Handlu na Elektoralnej 2. Tylko apel wypędził mię raz na kopanie rowów i głód kilka razy po żywność na Żoliborz. Niebawem wybuchy ustały. Samoloty przestały latać. Nastała martwa cisza. Polska uległa. Nie chciało się wierzyć.
        Wróciliśmy do swojego mieszkania na Żoliborzu, przy ulicy Słowackiego. Byliśmy podwójnie przygnębieni, upadkiem Polski i niepewnością o los Bronka. Wróciliśmy do swojego mieszkania, w którym nie było szyb.
        Nastała niepogoda. Im gorzej było na dworze, tym boleśniej odczuwaliśmy brak Bronka. Budziłem się w nocy i słuchałem głosów niepogody i cichego szlochania żony. Przestaliśmy wierzyć w możliwość jego powrotu, aż tu 18-tego października Bronek powrócił. Był żyw i zdrów. Opowiadał żywo o swojej żołnierskiej tułaczce. O tym jak ich pociąg zajęto dla uciekinierów. Jak chłopcy musieli maszerować. Jak Maciek Ordęga natarł sobie nogę (koło Łochowa) i Bronek musiał go nieść na barana kilkanaście kilometrów. Jak uciekł ich komendant z samochodem i rodziną i zostawił chłopców bez żywności i pieniędzy. Jak dobrnęli do Gródka Jagiellońskiego. Jak litowali się nad nimi “okrutni” Ukraińcy i żywili ich, dopóki malejąca garstka nieuzbrojonych chłopców nie uprzytomniła sobie całej bezmyślności wyprawy. Oburzenie przeszkadzało mi dosłuchać opowiadania o szczegółach krucjaty tej bezbronnej młodzieży ….
        Bronek był wesół. Potrafił nie wierzyć w zwycięstwo wroga. Lubił swój dom, swoja Warszawę, swoją Polskę i gdyby na świecie nie było wojny, byłby w zgodzie z całym światem.
        Po powrocie do Warszawy zobaczył jak trudno jest nam teraz zdobywać żywność, że za handel słoniną czeka każdego kula, że masło jest “Nur fur Deutsche”, a że zamiast cukru mamy kartki na sacharynę. Od razu z miejsca zdecydował, że pójdzie do pracy. I to postanowienie zrealizował już parę dni potem. Poszedł jako robotnik na rozbiórkę rozwalonych murów i łatanie podziurawionych dachów. Oddawał zapracowane pieniądze matce i cieszył się jak dobre dziecko. Nie mogłem pogodzić się z tym, że tak naraża swoje życie dla naszego chleba. Zacząłem mu tłumaczyć, że bylibyśmy spokojniejsi o niego, gdyby się zabrał do nauki. Tym razem usłuchał od razu - lubił się uczyć. Zaczął uczęszczać na komplety w swojej szkole(jak o tem wspomniałem), potem do Wyższej Szkoły Budowy Maszyn Wawelberga. Latem 1941 r. wystarałem się dla niego o praktykę w warsztatach Głównego Urzędu Miar.                      Pracował tam z zapałem i był lubiany. Po praktyce pozostał w charakterze ucznia ślusarskiego. Tu razem z moim mechanikiem Aleksandrem Mańkowskim robił w ukryciu puszki do petard, tzw. Filipinek. Dowiedziałem się o tym od samego Bronka, gdy mu się udało małe, a proste udoskonalenie, zapewniające tym petardom niezawodność działania. Rozpierało go szczęście. Z kim mógł się podzielić nadmiarem uczuć jak nie z własnym ojcem, inżynierem? W tym okresie nie był ściśle związany z konspiracją i działał indywidualnie kierowany własnym odruchem, mógł też widzieć we mnie takiego jak sam towarzysza akcji oporu, Wtedy należał jeszcze do rodziny i do siebie .
        W tym początkowym okresie pewnego razu wypadła mojej żonie bardzo niebezpieczna, prawie beznadziejna  rola, jeżeli nie bohaterki mimo woli, to z pewnością ofiary obowiązku. Wróciłem z biura do domu i zastałem w domu cały arsenał. Opowiedzieli mi, że wóz z bronią wywrócił się na Potockiej. Musiano ją nosić do naszego mieszkania. Jeszcze większe przerażenie ogarnęło mię, gdy dowiedziałem się, że broń noszono bez opakowania w biały dzień na oczach wszystkich. Tylko Bronek potrafił mi wytłumaczyć, że ta broń była bezcennym skarbem i że musi tu pozostać dopóki się nie znajdzie pewniejszego miejsca. Po tygodniu broń odwożono tramwajem już w opakowaniu. Wozili ją Bronek i jeszcze dwóch chłopców - nie pamiętam, chociaż sam z nimi jechałem na pomoście w niebezpiecznym towarzystwie niemieckich żołnierzy.
        Bronek powoli coraz więcej oddawał się pracy konspiracyjnej. Kiedyś zatrzymano go go na przejściu kolejowym, koło ul. Duchnickiej gdy jechał na rowerze i wiózł w czapce “gazetki”. Żołnierz zażądał zapłacenia mandatu karnego. Bronek nie miał pieniędzy. Żołnierz go zapisał, sam wybrałem się z okupem jaki miałem na Dworzec Gdański. Oficer zażądał ode mnie tylko 3 złote. Drugim razem dwóch żołnierzy niemieckich złapało Bronka przy rozlepianiu odezw. Ratował go może chłopięcy wygląd, bo gdy jeden z żołnierzy zatrzymało, drugi dał mu kopniaka i kazał mu uciekać. Znowuż innym razem spokój uratował go już z koszar dokąd zapędzono ofiary łapanki przeznaczone do Oświęcimia. Wypuścili go, gdyż miał książki i twierdził, że musi iść do szkoły.


        O następnym okresie, kiedy Bronisław należy już do historii, wiem bardzo mało.
Bronka zaczęły interesować sprawy społeczne, ekonomiczne, międzynarodowe. Po wstąpieniu do “Pet’u” dużo czytał, pracował, pisał referaty, uczył się mówić. Do końca życia swojej Babci, która zmarła w sierpniu 1943 przychodził do niej opowiadać o wszystkich zdarzeniach, czytał jej swoje referaty, gazetki. W gronie kolegów, u wujka, nad kawiarnią “Jaskółka” i z cioteczną siostrą Jasią Lenczewską, wszędzie uczono się, dyskutowano. Jednocześnie młodzież wciągała się do pracy wojskowej, wstępowała czynnie w szeregi konspiracyjne. Bronek zostaje wyznaczony na dowódcę I plutonu III komp. grup szturmowych do walki z gestapo. Z żywego roztargnionego chłopca, który tak często ryzykował swoim życiem przez pewnego rodzaju nieuwagę w stosunku do niebezpieczeństwa, wyrasta na spokojnego, opanowanego dowódcę o zrównoważonej postawie żołnierskiej.

Ostatni okres życia

         Pewnego razu Bronek poprosił mię o swoją ojcowską zgodę na jego regularną pracę w podziemiu. Rozumiałem, że ani on sam już nie będzie gospodarzem własnego życia, ani ja nie utrzymam władzy ojcowskiej. Byłem dla niego zawsze więcej kolegą i przyjacielem, niż ojcem. Zgodziłem się. Od tego czasu utworzył się jakiś dystans między nami. Nie zwierzał się mnie w niczym. Aby mnie nie urazić tłumaczył swoje odseparowanie się słuszną zasadą, że są rzeczy, o których nie powinny wiedzieć osoby nie biorące bezpośredniego udziału. Pod tym względem nasz Bronek przestał być naszym dzieckiem. Był żołnierzem. Gdy po dokonanych akcjach czuł potrzebę wynurzyć się przed najbliższymi zwierzał się nie raz przed matką. Ja nie chciałem słuchać o tem, jak się narażał. Toteż wiem o jego wyczynach bardzo mało. Może nie więcej, niż to, co zostało uwiecznione w “Kamieniach na szaniec”.
Patrzyłem teraz na Bronka ze smutkiem rozstania. Za tych parę lat przestał być dzieckiem i dziwnie wyprzystojniał. Miał bujną czuprynę, której mogły mu by pozazdrościć panienki, rysy regularne, ożywione uczuciem i myślą, twarz powiedziałbym natchniona lub skupiona. Brwi jak skrzydła do lotu nadawały mu czasem surowy wygląd. Spojrzenie czasem łagodniało, świecące oczy gasły. Kto by pomyślał patrząc na Bronka, że to on potrafił na ulicy Śmiałej rzucić jednego draba Niemca na drugiego, powalić obydwu i uciec pod obstrzałem. Był bardzo silny i Jego bronią była przytomność. W niebezpiecznych chwilach był spostrzegawczy i zdecydowany.
Nasze mieszkanie na Słowackiego parterowe, narożne, z oknami na 3 strony otwarte dla cudzego oka nie było podobne do mieszkań konspiracyjnych, a jednak tu zbierała się teraz młodzież.

Ok. 1943 r. Siedzą od lewej: Stanisław Huskowski "Ali", Bronisław Pietraszewicz "Lot", Jerzy Zborowski "Jeremi". Stoją: Tadeusz Huskowski "Tadeusz", osoba nierozpoznana, osoba nierozpoznana(być może Ryszard Hoffman "Rysiek"), osoba nierozpoznana(być może Jan Wuttke "Czarny Jaś"), Stanisław Leopold "Rafał", Jan Kordulski "Żbik"

          Trudno było uwierzyć oczom: wczorajsze dzieci tak nagle spoważniały - na ich czołach widać było tyle troski i powagi. Myśleli teraz za starszych, którym broń wypadła z ręki. I działali za nas.

          Narady chłopców odbywały się w pokoju jadalnym, który zarazem był pokojem Bronka. Dolne szyby dwóch okien jadalnego były zasłonięte firaneczkami. Zebrania odbywały się w różnych porach dnia, zawsze przy zamkniętych drzwiach.
Domyślałem się, że Bronek był nie tylko gospodarzem lokalu, ale nieraz mózgiem narad i duszą wielu udanych akcyj, i to nie z tytułu stanowiska w organizacji, bo nie wiem nawet, czy miał stopień oficera, ale z tytułu swojego wkładu do sprawy, z tytułu poświęcenia i bohaterstwa.
          Do mieszkania przychodzili ludzie tylko zupełnie pewni. Nie było ani jednej wpadki, chociaż wśród chłopców byli i tacy, którzy nosili niemieckie nazwiska, a także syn granatowego policjanta. Bronek był nie tylko dobry i ufny, ale poznawał i bronił każdego, kto przychodził z dobrą intencją służyć sprawie.
         O szykujących się akcjach nigdy nie byłem powiadamiany, ale zawsze wyczuwałem zbliżające się niebezpieczeństwo. Gdy poniewczasie dowiedziałem się, że Bronek bierze udział raz po raz w różnych akcjach, zrozumiałem dobrze, do czego to musi kiedyś doprowadzić. Powierzanie niebezpiecznych funkcyj zawsze tym samym upatrzonym osobom jest dla nich niejako wyrokiem śmierci.
        Podzieliłem się tym spostrzeżeniem z moją żoną. Odpowiedziała mniej więcej tak: - Myślisz tylko o tym, żeby Bronek ocalał. Ale czy usłucha, jeżeli mu każemy być innym?
- Kiedyś Bronek powiedział mi tak: - Teraz jestem zupełnie spokojny, odkąd nie mam tych wahań. Jestem żołnierzem. Życie nie należy do mnie. I zaraz potem dodał: Niech tatuś nie patrzy na mnie z takim przerażeniem. Jeszcze przecie nie umieram. I nie chcę umierać. Tak, chcę żyć i mieć żonę i dzieci. I coś jeszcze zrobić w życiu.
1943 r.
        Piszę o tym dla tego, że niektórym może wydaje się, że chłopcy grupy bojowej “Parasola” byli wybrańcami, awanturnikami, którzy wyżywali się w niebezpiecznych wyczynach, a że osoby solidniejsze więcej zasmakowały w życiu, toteż więcej o swoje drogocenne życie dbają i grzecznie siedzą koło swoich mamuś. Nieprawda. Chłopcy byli właśnie najlepszymi synami i dobrymi uczniami. Ze śmiercią nie igrali. Przeciwnie - żywiołowo chcieli żyć, tylko byli “posłuszni aż do śmierci”. Nawet syn mój, tak odważny w akcjach, mógł mieć chwile zwątpienia, czy warto oddawać życie dla jeszcze jednej pustej Samosierry.
        Na niebezpieczeństwa chłopcy reagowali rozmaicie. Niebezpieczeństwo u Bronka zaostrzało jego uwagę, przyspieszało decyzję i było źródłem niezwykłego wysiłku.
Przed akcją na Kutscherę była seria nieudanych akcyj. Bronek w nich nie brał czynnego udziału, ale bardzo przejmował się niepowodzeniami. Potem zaczęły się u nas znów gorące narady. Ważono wszelkie możliwości. Krystalizował się plan. Wreszcie dyskusje ucichły. (Bronek miał teraz dłuższy urlop wypoczynkowy). Nie powiem, że odpoczywał - nerwy miał napięte w oczekiwaniu hasła. Będąc mocnym graczem w szachy, przegrywał teraz do słabszych. Zrobił się przesądny. Pękła mu szklanka przy nalewaniu herbaty, jęknął, jakby stało się coś nieodwracalnego. Spytał mię, czy będzie mi naprawdę ciężko, jeżeli zginie? Nie umiałem zdobyć się na żadną odpowiedź. Może czekał ode mnie ratunku. Czy mogę sobie zarzucić, ze wówczas nie wykorzystałem jego chwilowej rozterki? Czy szarpaniem jego duszy odprowadziłbym go od sprawy, której się cały oddał bez reszty? Czy nie była by stokroć gorsza jego rozterka i udręka? Mógłbym tylko zwiększyć jego udrękę. Nawet jeżeli się nie pomyliłem i była to chwila rozterki, to z tym większa siłą powróciłaby jego bezprzykładna zimna odwaga.
        Przypomniała mi się podobna sytuacja z dzieciństwa Bronka. Gdy ze mną przechodził przez ulicę, nagle rzucił się naprzód, przebiegł tuż przed samochodem i o mało nie wpadł pod pędzący tramwaj. Pamiętam, jak publiczność wymyślała mi za to, że go nie powstrzymałem. A kto wie, czy mój okrzyk nie spowodowałby rozdwojenia i nie obezwładnił go w krytycznej chwili.
        O tym, że Bronkowi coś grozi zawsze czułem, ale mimo to, umiałem cieszyć się z tych chwil, kiedy Bronek był przy nas i nie narażał swojego życia. Wieczorem 31 stycznia 1943 r., kiedy Bronka nie było, przyszedł łącznik, zdaje się Leopold. Domyśliłem się, że przyniósł rozkaz. Łącznik wahał się przez chwilę, nagle spytał: Pan jest ojcem “Lota” (Bronka)? Czy pan na pewno powiadomi “Lota”, ze znana mu rzecz ma odbyć się jutro z rana. I wyszedł.
Czy miałem ukryć tę wiadomość do mojego syna aby go zatrzymać jeszcze trochę przy sobie i dla siebie wszystkich i innych chłopców narazić na niepowodzenie a może i niebezpieczeństwo? Gdy Bronek przyszedł przekazałem własnemu synowi jak bezduszna maszyna ten rozkaz, który był dla niego wyrokiem śmierci.
        Akcja ta miała naprawić przykre wrażenie po całym szeregu nieudanych akcyj. Syna mojego wybrano na kierownika akcji dlatego, że przynosił szczęście akcjom, w których brał udział. A właściwie jego powodem było wszechstronne przemyślenie wszelkich możliwości i zimna krew w gorącej chwili. Chłopcy mu ufali bezgranicznie. Byłem świadom niebezpieczeństwa stracenia ostatniego już syna.
        Co było pamiętnego 1 lutego wiem z opowiadań, tyle samo co inni. Bronek będąc już śmiertelnie ranny w wątrobę, upadł i po chwili próbował siłą ducha wstać i dowodzić, lecz nie miał sił fizycznych. Wiemy, jak go koledzy zabrali wraz z rannymi Olbrzymkiem i Cichym, jak operowano go w szpitalu Przemienienia Pańskiego na Pradze. Obywatel-chirurg przypłacił to swoim życiem(zdanie podkreślone). Zaraz po operacji musiano uciekać z rannymi przed gestapowcami - jeżdżono od szpitala do szpitala. Umarł Bronek rankiem 4 lutego. Pochowano go na Cmentarzu Wojskowym 7 lutego. Na jego krzyżu przybito tabliczkę z cudzym nazwiskiem - młodego człowieka, który zmarł na gruźlicę. Nie powiadomiliśmy o … [urwane] tych, co go znali …[urwane, koniec strony]
Warszawa, Powązki Wojskowe.

tekst urwany[brak poprzednich stron]
ostrożności. Krytycznie też zapatrywałem się na nadzieje Dowództwa, zwłaszcza z początku (w późniejszym okresie stanowisko Dowództwa zbliżyło się do mojego) ale niestety nauka została okupiona zbyt dużymi stratami). Mimo różnicy poglądów na sprawę, nie pozwalałem sobie, jako karny obywatel, głośno krytykować przy chłopcach ich Dowództwo, a tym bardziej przeciwdziałać, przeciwnie, współdziałałem w skromnej mierze, w jakiej na moją skromną pomoc liczono.
        Mojemu krytycznemu zapatrywaniu dałem pełny upust dopiero po śmierci Bronisława przy spotkaniu z Romanem Rudkowskim i miłym opiekunem ideowym podziemnej młodzieży i mojego syna - Bolesławem Srockim. W dłuższej rozmowie z nim dzieliłem się moimi refleksjami i moimi uczuciami, które burzliwie wzbierały, po tym, co zaszło. Mówiłem, że Kutschera nie był wart tego, żeby za niego można było dać chociaż jednego [chłopca] z baonu Zośka, że za każdy akt terroru hitlerowcy wyprawiają hekatombę niewinnych. Korzyść tych akcyj jest mała, że na miejsce Kutschery znajdzie się drugi taki sam, lub jeszcze gorszy, że że Samosierry Polsce nie opłacają się. Już nie chodziło mi o mojego Bronka, który zginął, lecz o jego przyjaciół, w szczególności Staszka Huskowskiego. Poddawałem krytyce gospodarowanie ludzkim materiałem. Z perspektywy czasu widzimy dziś, że mój pogląd, niestety nie był pozbawiony racji. Dowództwo roztrwoniło najlepszy materiał ludzki i już w czasie okupacji stanęło w obliczu pewnych braków. Upatrzyło sobie grupę najbardziej ofiarnych chłopców, niszczyło się bowiem doborowe ziarno – przyszłość narodu. I nawet dziś, po tylu latach, które minęły po lekkomyślnym Powstaniu widzimy jeszcze skutki nienaturalnego doboru. Przyszłość narodu - najlepsze ziarno skonsumowaliśmy, z gorszego rosną dziś kąkole - szabrownicy, chuligani. Ofiarność bez miary nie dała efektu ani pośredniego ani bezpośredniego.
        Zrozumiałem, że Bronisław był duszą i mózgiem wielu udanych akcyj, nie z tytułu stanowiska, lecz z tytułu jego poświęcenia się i bohaterstwa. Wszystkie akcje obmyślał wszechstronnie, ważył wszystkie możliwości i opracowywał niezwykle skutecznie. Dlatego powierzono mu akcję na Kutscherę i nie pomylono się wybierając go na wykonawcę wyroku … Nie wiem, czy miał stopień oficera, wiem, że wykładał taktykę nowo wstępującym do szeregów. Został pośmiertnie odznaczony krzyżem Virtuti Militari.
        Niech będzie mi wolno porównać tę ofiarną młodzież, której kazano wykonywać wyroki w imieniu Rzeczpospolitej z takim rycerzem i uznanym bohaterem jak Tadeusz Kościuszko. Tam wolno było złamać swoją szpadę i orzec: finis Poloniae, wolno było uzyskać wolność za przyrzeczenie lojalności w stronę Rosji, wolno było zapomnieć o tych kolegach, co poszli do więzień i na katorgę. Kościuszce wolno było obrazić się na całą Polskę i zadbać o to, żeby duży spadek po nim nie dostał się żadnemu Polakowi, tylko gościnnym Szwajcarom …
        Tu chłopcy na najskromniejszych szczeblach dali z siebie tyle, ile mieli – własne młode życie. Juno i jego towarzysz, którzy rzucili się z mostu do lodowatej wody Wisły, aby nie dostać się do rąk wroga, bo tak im nakazano, są dla nas bohaterami bez miary. I cóż pozostało nam po tych bohaterach obowiązku? Legenda o jeszcze jednej niepotrzebnej Samosjerze, którą przecie znów przemilczą, lub będą tak niechętnie notowali na giełdach świata? Może czyste miejsce jak na umajonym kwiatami cmentarzu? Otóż nie! Pozostaje jeszcze pustka w naszym życiu, niedobór nieodwracalny. Bo jeżeli dziś nasz potencjał moralny podupadł, to przyczyn tego zubożenia ducha trzeba szukać nie w tym, żeśmy gorsi od innych, lecz właśnie w naszych pomyłkach, w lekkomyślnym gospodarowaniu życiem najlepszych synów ojczyzny. Zbyt utylitarnie patrzyliśmy na nasza młodzież, jak na środek, a to był cel, przyszłość narodu, srebro, zamiast doboru naturalnego wprowadziliśmy nienaturalny. W naszych powstaniach i walkach ginęły nasze najlepsze, najofiarniejsze dzieci ...
        Nasze popisy przed światem nie dały skutku. Nasze Samosjery są nisko cenione na obcych rynkach. Można usprawiedliwić Dowództwo tylko tym, [że]jego działalność była zdalnie sterowana przez polityków emigracyjnych, oderwanych od kraju, od realnego gruntu.

        A ja jak za czasów syna czujnie stałem na warcie w czasie ich narad, aby ich uprzedzić o każdym niebezpieczeństwie, i dziwne – wydawało mi się, że słyszę rozsądny i przekonujący głos Bronka …



Włodzimierz Pietraszewicz, ok. r. 1950


[Wspomnienia o Bronku Janiny Samotyja-Lenczewskiej w następnym poście]

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz