poniedziałek, 7 marca 2016

Bronek - wspomnienia ojca

Bronisław Pietraszewicz "Lot" - wspomnienia ojca, Włodzimierza Pietraszewicza.


Bronisław Pietraszewicz ok. 1942 r.
            Na jesieni 1920 roku wróciłem do Kraju - jeśli wolno mówić o powrocie tym, którzy przedtem nigdy w Kraju nie mieszkali. Jechałem do nieznanej ojczyzny okrężną drogą wpierw na wschód przez cała Syberję, potem przez trzy oceany. Po długich poszukiwaniach odnalazłem na Pomorzu moja przyszłą żonę Wandę Ratomską, urodzoną na Uralu. Przyjechałem do nieznanego kraju, licząc sobie 37 lat w 1920 r., Wanda zaś w 1918 r. w wieku 19 lat. Mój ojciec pochodził z byłych Kresów Wschodnich - z Dzisny, matka zaś i rodzice żony z dalekich okolic Białorusi. Nie ukrywałem, że zostawiłem u mojej matki na Uralu dwóch synów i że zamierzam ich sprowadzić. Ciężar wychowania cudzych dzieci mógłby odstraszyć każdą inną niewiastę, lecz Wanda, młodziutka, piękna i ciesząca się sympatią wszystkich zgodziła się naprawić moje życiowe pomyłki i dzielić ze mną trud życia. Nie zdawałem sobie sprawy z tego, ile to będzie wymagało od niej poświęcenia. Co ja do tego skłoniło? Serce kobiety, patriotyzm człowieka zahartowanego na obczyźnie, ale nie tylko to.
        Piszę o tym dlatego, że nasz przyszły syn, Bronisław odziedziczył po Wandzie jej nastawienie: podejmowanie najcięższych obowiązków i ofiarną wytrwałość dźwigania cudzych ciężarów.
        Wandzie wypadło dzielić ze mną tułacze życie. Los zapędził nas na Kresy wschodnie do Duniłowicz, małej mieściny, gdzie czasowo objąłem stanowisko powiatowego inżyniera drogowego. Tam, w białoruskiej chacie 16 marca 1922 r. urodził się nasz syn Bronisław, niemowlątko kochane od pierwszego spojrzenia.
Dunilowicze, kościół NMP, XX w.
         Drugie nasze dziecko - Helena - przyszło na świat w rok i 3 miesiące potem w Bydgoszczy. 




















        Tułaczka nasza z dziećmi po zniszczonym Kraju skończyła się, gdyśmy się przenieśli do Warszawy i gdy objąłem stałą pracę w Głównym Urzędzie Miar.

Helena i Bronek w r. 1926


        Młodsze dzieci mimo dużej różnicy wieku nauczyły się krytycznie patrzeć na wybryki bardzo żywiołowych starszych braci. Szczególnie Bronek był wyrozumiały, prawie jak dojrzały człowiek. Nie powiem, że mi się w nim podobała ta przedwczesna wyrozumiałość. Cecha ta często oznacza rezygnacje m.in. słabość charakteru. Tu oznaczało coś innego. Bronek bowiem dowiódł w życiu, że umie być nieugięty, niezłomny i stawiać czoło silniejszemu od siebie złu. Bronek często prosił mię, abym nie był surowy dla jego starszych braci. Zarazem zapewne widział ich wady, gdyż patrzył na nich swoimi szeroko otwartymi oczami. Nie chciał żadnych przywilejów dla siebie. Starsi chłopcy należeli do harcerstwa, Bronek nie należał ale był de facto prawdziwym harcerzem w życiu. Wychowanie pasierbów spadło na moją żonę, ponieważ ja miałem w głowie swoje fachowe sprawy.


        Oddaliśmy Bronka i Helenkę do przedszkola RTPD - Robotniczego Towarzystwa Przyjaciół Dzieci na Żoliborzu w I Kolonii WSM - Warszawskiej Spółdzielni Mieszkaniowej. Bronek chodził też do szkoły powszechnej tego samego Towarzystwa aż do jej ukończenia.
Bronek ok. 1930 r.
         Szkoła ta była dla niego drugim domem. Lubili go w szkole wszyscy: i mali koledzy i światli wychowawcy. Wymienię dr. Landy i mecenasa Teodora Duracza, ofiarnego i nieustraszonego obrońcę sądowego w przedwojennej Polsce. Bronek dużo zawdzięcza tej szkole. Nabrał zainteresowania do spraw społecznych i ekonomicznych. Gdy w późniejszym wieku podarowałem mu kiedyś broszurkę o reformie rolnej, tak mi dziękował, jakbym mu zrobił najcenniejszy prezent. Nauczył się kochać ludzi i przyrodę, każdą trawkę i występować w ich obronie. W szkole hodował małe zwierzęta, króle, białe myszki. Podjął się napisać na podstawie dość dużego materiału referat o ochronie przyrody i zwierząt w Polsce. Wykonał to sumiennie i z pełnym zrozumieniem tematu na kilkunastu stronach. Wykonał też wypukłą mapę Polski dla szkoły RTPD. Kosztowało go to dużo godzin odjętych ze snu i zabaw.
Bronek ok. 1930 r.


        Szkoła RTPD była prowadzona wzorowo pedagogów z powołania i znanych wychowawców. Nauka, troska o zdrowie i wychowanie fizyczne i społeczne były na- prawdę na wysokim poziomie. Lekcje były odrabiane w świetlicy zaraz po nauce. Pozostały czas był wolny. Bronek miał rówieśników w naszym dużym domu spółdzielczym. W ich towarzystwie hasał koło domu lub skakał jak koza po fundamentach niewybudowanego domu przy ulicy Siemiradzkiego. Tu się odbywały zabawy i figle. Tu również zawarł Bronek braterską przyjaźń ze swoimi sąsiadami.
Szkoła RTPD była bezwyznaniowa. Rzadko widywałem go modlącego się, ale był głęboko wierzący. Do Komunii poszedł razem z siostrą Helenką. 
Bronek i Helena z ciocią Haliną Ratomską, ok. 1931 r.
        Późno zapoznał się z Nauka Chrystusową, szykując się do egzaminu do gimnazjum. Przejął się żywo i adorował Chrystusa. Spytał mię pewnego razu: Czy tatuś był już u spowiedzi? I tłumaczył mi jak zawsze przekonywająco, że chociaż nie umie tak wierzyć jak prości ludzie, którzy nie otrzymują wykształcenia, lecz uważa spowiedź za swój obowiązek, skoro się jest chrześcijaninem. Zapewne jego obowiązkowość była jedną z dróg, która go prowadziła do Boga. Bronek zachował własny sąd na sprawę religii.





źrodło: AP Warszawa

źrodło: AP Warszawa
        Gdy Bronek zaczął uczęszczać do gimnazjum im. Poniatowskiego na Żoliborzu zdarzył mu się od razu wypadek. Nowy kolega na przerwie zepchnął go na podwórzu gimnazjalnym z niewysokiego tarasu. Bronek doznał pęknięcia kręgu w szyi. Starał się to ukryć przed nami lecz nie mógł, zesztywniał mu kark. Zagipsowano go. Chodził obandażowany bardzo długo. W gimnazjum żądano, by wydał sprawce swojej krzywdy, ale nawet nam, swoim rodzicom, nie chciał powiedzieć, aby
przypadkiem ktoś z nas nie wygadał się 
niechcący. 
W gimnazjum dano mu spokój.
Gorszą przeprawę miał Bronek potem w Miejskim Liceum Matematyczno-Przyrodniczym im. Generała Sowińskiego na Woli. Przeprawa ta o mało nie skończyła się wyrzuceniem Bronka z Liceum. Bronek miał w tej szkole serdecznego przyjaciela, miłego łobuza, który zawarł z nim na piśmie pakt o dozgonnej przyjaźni. (Dokument ten był przechowywany w naszym kredensie i spalił się potem wraz z kredensem w czasie pożaru Warszawy). Kolega dopuścił się jakiejś dużej psoty, bodaj czy nie jakiegoś głośnego wybuchu w licealnym laboratorium chemicznym, chciał wciągnąć w to i rozsądnego Bronka, ale wreszcie pomógł mu ktoś inny. Oczywiście ta zabawa nie była dobra. Dyrektor i wychowawca klasowy bardzo ostro przystąpili do badań. Chłopców ustawiono w szereg i badano po kolei . Gdy kolej doszła do kolegi, ten zrobił tak niewinną i naiwną minę, że wychowawca z miejsca orzekł: “Ten na pewno nie mógł brać udziału”. Taki obrót sprawy mógł być dla Bronka niespodzianką. Teraz oczy jego sędziów były skierowane na Bronka -”Tyś to zrobił!” orzekli. Zaprzeczył. Żądali, aby wskazał sprawcę - odmówił. Zostałem wtedy wezwany do szkoły. Dyrektor oznajmił mi, że musi postawić wniosek na radzie pedagogicznej o usunięcie Bronka z Liceum.
Bronek, zdjęcie szkolne, 1938 r.


          Na moje zapytanie skąd dyrektor ma tę pewność, że sprawcą psoty był mój Syn i czy zastanowił się nad tym, jaka potworna niesprawiedliwość byłaby wyrządzona mojemu synowi, gdyby podejrzenia na niego były mylne, dyrektor odrzekł: już za samą hardą postawę i odmowę odpowiedzi zasługuje na usunięcie. Powiedziałem: “Czy można dziwić się, że chłopiec nie chce wydać kolegi? Ja też nie życzyłbym sobie, aby mojego syna w szkole uczono zdradzania przyjaciół”. Rada pedagogiczna nie usunęła Bronka, ale zmniejszono mu stopień ze sprawowania(aż do dwójki!). Nawet z ulubionej matematyki z której spodziewał się czwórki, dostał trójkę. Psotny kolega dostał ze sprawowania piątkę! Najciekawsze jest to, jak Bronek zareagował na krzywdy. Otóż kolega po dawnemu był najmilszym naszym gościem i wnosił do naszego mieszkania dużo życia i śmiechu. Bronek po dawnemu uważał swego wychowawcę za nadzwyczajnego matematyka. Skąd mogło się wziąć u Bronka tyle wyrozumiałości do ludzi? Ta dziwna równowaga duchowa zapewne wynikała z jego nastawienia życiowego. Obce mu było poczucie zazdrości i zemsty. Nie szukał rekompensacji - zemsty, ani żadnego rodzaju odszkodowania, odzyskiwał równowagę w drodze tzw. sublimacji - wznosząc się ponad drobne urazy i ambicje.  

Warszawa, Łazienki Królewskie, od prawej Bronek, Maciej Ordęga(?), Helena i dwie NN koleżanki, ok. 1937 r.

Pośrodku Helena i Bronek Pietraszewicz. Ok. 1938 r.

        Była to naprawdę bogata natura. Co do mnie czułem do szczęśliwego kolego żal za to, że przerzucił swoją winę na przyjaciela i nawet za to, że był szczęściarzem.         Darowałem mu wszystko już po wojnie, gdy natknąłem się nagle na jego mogiłę na tym samym cmentarzu wojskowym, gdzie leży Bronek.
        Bronek ukończył liceum już za czasów okupacji, uczęszczając na komplety licealne. Nawet w tym ponurym okresie, kiedy wspólne nieszczęście łączyło wszystkich Polaków wychowawcy pamiętali o urojonym wykroczeniu Bronka. W swoim niezrozumieniu psychologii młodzieży posunęli się tak daleko, że zepsuli Bronka świadectwo dojrzałości niesłuszną notą za rzekomo niewłaściwe sprawowanie i o mało nie zamknęli mu drogę do nauki. Tylko dzięki wstawiennictwu bardzo wiarygodnej osoby i pełnemu zrozumieniu ze strony dyrektora Wyższej Szkoły Budowy Maszyn im. Wawelberga i Rotwanda został Bronek przyjęty do tego zakładu, ale po roku musiał rzucić naukę, aby oddać cały swój czas i całego siebie Sprawie Polskiej.


        Latem 1939 roku Bronek skorzystał z drugiej tury kursu szybowcowego w Auksztagirach pod Wilnem.


Auksztagiryźródło: http://www.pogon.lt/_NCZ_ARCHYVAS/022/mackie.html


Auksztagiry; źródło: http://www.pogon.lt/_NCZ_ARCHYVAS/022/mackie.html

Swoją kolej w pierwszej turze odstąpił przyjacielowi z niepokojem - zanosiło się na wojnę. Walka z żywiołem i sport wymagający rozwagi i odwagi bardzo odpowiadał Bronkowi. Wrócił dopiero w końcu sierpnia. 




Auksztagiry; źródło: http://www.pogon.lt/_NCZ_ARCHYVAS/022/mackie.html















      




         W tych ostatnich dniach przed wojną zdawało się, że niebezpieczeństwo wojny jakoś maleje.
        Ojciec jednego z uczniów liceum Sowińskiego przyszedł do mnie z niepokojącą wiadomością, że wszystkich chłopców w klasie Bronka mają skoszarować i wywieźć w nieznanym kierunku. Zaczęliśmy pytać Bronka. Nie chciał nic mówić. Dopiero widząc, że my wszystko już wiemy, powiedział - “On -(syn tego pana może sobie nie jechać, ale ja muszę. Gdzie każą tam pojadę. Czy mogę siedzieć tu spokojnie, kiedy trzeba walczyć na froncie?” Bronka zabrano nam do koszar na ul. Konwiktorskiej.
Dnia 1 września, raniutko przed biurem wybrałem się jak zwykle na naszą działkę warzywną w pobliżu naszego mieszkania na Żoliborzu. Byłem może jednym z pierwszych, którzy ujrzeli na niebie nieprzyjacielskie samoloty. Zaraz potem wszyscy usłyszeli ...[?] ujadanie działek przeciwlotniczych i potężne wybuchy bomb. 

Zaczęła się wojna....

        W parę dni potem, 4 września wieczorem wpadł do nas żołnierzyk w przydługim płaszczu. Był to Bronek. Przyszedł, by nas pożegnać. Nic nie chciał wziąć od nas na drogę. Teraz sama Polska będzie troszczyła się o wszystkich żołnierzy. Wyszedł szybko. Biegliśmy z nim razem prawie kilometr. Jeszcze raz nas pożegnał, bo musiał iść prędzej, niż myśmy mogli. Powoli wracaliśmy sami.
       Około 6 września w nocy obudził nas alarm. Wzywano wszystkich mężczyzn Warszawy do kopania rowów przeciwczołgowych. Z łopatą udałem się na plac Wilsona, a stamtąd na przydzielony odcinek na Włościańskiej. Dopiero z rana wróciłem do domu. Mieszkanie było puste. Żona, córka, szwagierka i teściowa ubrały się i poszły ciemna nocą szukać schronienia w piwnicach Głównego Urzędu Miar na Elektoralnej 2. Udałem się i ja na Elektoralną. Z początku woleliśmy siedzieć na parterze, a potem zeszliśmy do piwnicy.
        Zarezerwowano dla nas miejsce w pociągu, abyśmy mogli ratować się ucieczką za granicę. Owczy pęd innych nam nie mógł udzielić się : wszak w Kraju pozostał by Bronek sam jeden. Cała rodzina bez Bronka spędziła czas oblężenia Warszawy w grubych murach Ministerstwa Przemysłu i Handlu na Elektoralnej 2. Tylko apel wypędził mię raz na kopanie rowów i głód kilka razy po żywność na Żoliborz. Niebawem wybuchy ustały. Samoloty przestały latać. Nastała martwa cisza. Polska uległa. Nie chciało się wierzyć.
        Wróciliśmy do swojego mieszkania na Żoliborzu, przy ulicy Słowackiego. Byliśmy podwójnie przygnębieni, upadkiem Polski i niepewnością o los Bronka. Wróciliśmy do swojego mieszkania, w którym nie było szyb.
        Nastała niepogoda. Im gorzej było na dworze, tym boleśniej odczuwaliśmy brak Bronka. Budziłem się w nocy i słuchałem głosów niepogody i cichego szlochania żony. Przestaliśmy wierzyć w możliwość jego powrotu, aż tu 18-tego października Bronek powrócił. Był żyw i zdrów. Opowiadał żywo o swojej żołnierskiej tułaczce. O tym jak ich pociąg zajęto dla uciekinierów. Jak chłopcy musieli maszerować. Jak Maciek Ordęga natarł sobie nogę (koło Łochowa) i Bronek musiał go nieść na barana kilkanaście kilometrów. Jak uciekł ich komendant z samochodem i rodziną i zostawił chłopców bez żywności i pieniędzy. Jak dobrnęli do Gródka Jagiellońskiego. Jak litowali się nad nimi “okrutni” Ukraińcy i żywili ich, dopóki malejąca garstka nieuzbrojonych chłopców nie uprzytomniła sobie całej bezmyślności wyprawy. Oburzenie przeszkadzało mi dosłuchać opowiadania o szczegółach krucjaty tej bezbronnej młodzieży ….
        Bronek był wesół. Potrafił nie wierzyć w zwycięstwo wroga. Lubił swój dom, swoja Warszawę, swoją Polskę i gdyby na świecie nie było wojny, byłby w zgodzie z całym światem.
        Po powrocie do Warszawy zobaczył jak trudno jest nam teraz zdobywać żywność, że za handel słoniną czeka każdego kula, że masło jest “Nur fur Deutsche”, a że zamiast cukru mamy kartki na sacharynę. Od razu z miejsca zdecydował, że pójdzie do pracy. I to postanowienie zrealizował już parę dni potem. Poszedł jako robotnik na rozbiórkę rozwalonych murów i łatanie podziurawionych dachów. Oddawał zapracowane pieniądze matce i cieszył się jak dobre dziecko. Nie mogłem pogodzić się z tym, że tak naraża swoje życie dla naszego chleba. Zacząłem mu tłumaczyć, że bylibyśmy spokojniejsi o niego, gdyby się zabrał do nauki. Tym razem usłuchał od razu - lubił się uczyć. Zaczął uczęszczać na komplety w swojej szkole(jak o tem wspomniałem), potem do Wyższej Szkoły Budowy Maszyn Wawelberga. Latem 1941 r. wystarałem się dla niego o praktykę w warsztatach Głównego Urzędu Miar.                      Pracował tam z zapałem i był lubiany. Po praktyce pozostał w charakterze ucznia ślusarskiego. Tu razem z moim mechanikiem Aleksandrem Mańkowskim robił w ukryciu puszki do petard, tzw. Filipinek. Dowiedziałem się o tym od samego Bronka, gdy mu się udało małe, a proste udoskonalenie, zapewniające tym petardom niezawodność działania. Rozpierało go szczęście. Z kim mógł się podzielić nadmiarem uczuć jak nie z własnym ojcem, inżynierem? W tym okresie nie był ściśle związany z konspiracją i działał indywidualnie kierowany własnym odruchem, mógł też widzieć we mnie takiego jak sam towarzysza akcji oporu, Wtedy należał jeszcze do rodziny i do siebie .
        W tym początkowym okresie pewnego razu wypadła mojej żonie bardzo niebezpieczna, prawie beznadziejna  rola, jeżeli nie bohaterki mimo woli, to z pewnością ofiary obowiązku. Wróciłem z biura do domu i zastałem w domu cały arsenał. Opowiedzieli mi, że wóz z bronią wywrócił się na Potockiej. Musiano ją nosić do naszego mieszkania. Jeszcze większe przerażenie ogarnęło mię, gdy dowiedziałem się, że broń noszono bez opakowania w biały dzień na oczach wszystkich. Tylko Bronek potrafił mi wytłumaczyć, że ta broń była bezcennym skarbem i że musi tu pozostać dopóki się nie znajdzie pewniejszego miejsca. Po tygodniu broń odwożono tramwajem już w opakowaniu. Wozili ją Bronek i jeszcze dwóch chłopców - nie pamiętam, chociaż sam z nimi jechałem na pomoście w niebezpiecznym towarzystwie niemieckich żołnierzy.
        Bronek powoli coraz więcej oddawał się pracy konspiracyjnej. Kiedyś zatrzymano go go na przejściu kolejowym, koło ul. Duchnickiej gdy jechał na rowerze i wiózł w czapce “gazetki”. Żołnierz zażądał zapłacenia mandatu karnego. Bronek nie miał pieniędzy. Żołnierz go zapisał, sam wybrałem się z okupem jaki miałem na Dworzec Gdański. Oficer zażądał ode mnie tylko 3 złote. Drugim razem dwóch żołnierzy niemieckich złapało Bronka przy rozlepianiu odezw. Ratował go może chłopięcy wygląd, bo gdy jeden z żołnierzy zatrzymało, drugi dał mu kopniaka i kazał mu uciekać. Znowuż innym razem spokój uratował go już z koszar dokąd zapędzono ofiary łapanki przeznaczone do Oświęcimia. Wypuścili go, gdyż miał książki i twierdził, że musi iść do szkoły.


        O następnym okresie, kiedy Bronisław należy już do historii, wiem bardzo mało.
Bronka zaczęły interesować sprawy społeczne, ekonomiczne, międzynarodowe. Po wstąpieniu do “Pet’u” dużo czytał, pracował, pisał referaty, uczył się mówić. Do końca życia swojej Babci, która zmarła w sierpniu 1943 przychodził do niej opowiadać o wszystkich zdarzeniach, czytał jej swoje referaty, gazetki. W gronie kolegów, u wujka, nad kawiarnią “Jaskółka” i z cioteczną siostrą Jasią Lenczewską, wszędzie uczono się, dyskutowano. Jednocześnie młodzież wciągała się do pracy wojskowej, wstępowała czynnie w szeregi konspiracyjne. Bronek zostaje wyznaczony na dowódcę I plutonu III komp. grup szturmowych do walki z gestapo. Z żywego roztargnionego chłopca, który tak często ryzykował swoim życiem przez pewnego rodzaju nieuwagę w stosunku do niebezpieczeństwa, wyrasta na spokojnego, opanowanego dowódcę o zrównoważonej postawie żołnierskiej.

Ostatni okres życia

         Pewnego razu Bronek poprosił mię o swoją ojcowską zgodę na jego regularną pracę w podziemiu. Rozumiałem, że ani on sam już nie będzie gospodarzem własnego życia, ani ja nie utrzymam władzy ojcowskiej. Byłem dla niego zawsze więcej kolegą i przyjacielem, niż ojcem. Zgodziłem się. Od tego czasu utworzył się jakiś dystans między nami. Nie zwierzał się mnie w niczym. Aby mnie nie urazić tłumaczył swoje odseparowanie się słuszną zasadą, że są rzeczy, o których nie powinny wiedzieć osoby nie biorące bezpośredniego udziału. Pod tym względem nasz Bronek przestał być naszym dzieckiem. Był żołnierzem. Gdy po dokonanych akcjach czuł potrzebę wynurzyć się przed najbliższymi zwierzał się nie raz przed matką. Ja nie chciałem słuchać o tem, jak się narażał. Toteż wiem o jego wyczynach bardzo mało. Może nie więcej, niż to, co zostało uwiecznione w “Kamieniach na szaniec”.
Patrzyłem teraz na Bronka ze smutkiem rozstania. Za tych parę lat przestał być dzieckiem i dziwnie wyprzystojniał. Miał bujną czuprynę, której mogły mu by pozazdrościć panienki, rysy regularne, ożywione uczuciem i myślą, twarz powiedziałbym natchniona lub skupiona. Brwi jak skrzydła do lotu nadawały mu czasem surowy wygląd. Spojrzenie czasem łagodniało, świecące oczy gasły. Kto by pomyślał patrząc na Bronka, że to on potrafił na ulicy Śmiałej rzucić jednego draba Niemca na drugiego, powalić obydwu i uciec pod obstrzałem. Był bardzo silny i Jego bronią była przytomność. W niebezpiecznych chwilach był spostrzegawczy i zdecydowany.
Nasze mieszkanie na Słowackiego parterowe, narożne, z oknami na 3 strony otwarte dla cudzego oka nie było podobne do mieszkań konspiracyjnych, a jednak tu zbierała się teraz młodzież.

Ok. 1943 r. Siedzą od lewej: Stanisław Huskowski "Ali", Bronisław Pietraszewicz "Lot", Jerzy Zborowski "Jeremi". Stoją: Tadeusz Huskowski "Tadeusz", osoba nierozpoznana, osoba nierozpoznana(być może Ryszard Hoffman "Rysiek"), osoba nierozpoznana(być może Jan Wuttke "Czarny Jaś"), Stanisław Leopold "Rafał", Jan Kordulski "Żbik"

          Trudno było uwierzyć oczom: wczorajsze dzieci tak nagle spoważniały - na ich czołach widać było tyle troski i powagi. Myśleli teraz za starszych, którym broń wypadła z ręki. I działali za nas.

          Narady chłopców odbywały się w pokoju jadalnym, który zarazem był pokojem Bronka. Dolne szyby dwóch okien jadalnego były zasłonięte firaneczkami. Zebrania odbywały się w różnych porach dnia, zawsze przy zamkniętych drzwiach.
Domyślałem się, że Bronek był nie tylko gospodarzem lokalu, ale nieraz mózgiem narad i duszą wielu udanych akcyj, i to nie z tytułu stanowiska w organizacji, bo nie wiem nawet, czy miał stopień oficera, ale z tytułu swojego wkładu do sprawy, z tytułu poświęcenia i bohaterstwa.
          Do mieszkania przychodzili ludzie tylko zupełnie pewni. Nie było ani jednej wpadki, chociaż wśród chłopców byli i tacy, którzy nosili niemieckie nazwiska, a także syn granatowego policjanta. Bronek był nie tylko dobry i ufny, ale poznawał i bronił każdego, kto przychodził z dobrą intencją służyć sprawie.
         O szykujących się akcjach nigdy nie byłem powiadamiany, ale zawsze wyczuwałem zbliżające się niebezpieczeństwo. Gdy poniewczasie dowiedziałem się, że Bronek bierze udział raz po raz w różnych akcjach, zrozumiałem dobrze, do czego to musi kiedyś doprowadzić. Powierzanie niebezpiecznych funkcyj zawsze tym samym upatrzonym osobom jest dla nich niejako wyrokiem śmierci.
        Podzieliłem się tym spostrzeżeniem z moją żoną. Odpowiedziała mniej więcej tak: - Myślisz tylko o tym, żeby Bronek ocalał. Ale czy usłucha, jeżeli mu każemy być innym?
- Kiedyś Bronek powiedział mi tak: - Teraz jestem zupełnie spokojny, odkąd nie mam tych wahań. Jestem żołnierzem. Życie nie należy do mnie. I zaraz potem dodał: Niech tatuś nie patrzy na mnie z takim przerażeniem. Jeszcze przecie nie umieram. I nie chcę umierać. Tak, chcę żyć i mieć żonę i dzieci. I coś jeszcze zrobić w życiu.
1943 r.
        Piszę o tym dla tego, że niektórym może wydaje się, że chłopcy grupy bojowej “Parasola” byli wybrańcami, awanturnikami, którzy wyżywali się w niebezpiecznych wyczynach, a że osoby solidniejsze więcej zasmakowały w życiu, toteż więcej o swoje drogocenne życie dbają i grzecznie siedzą koło swoich mamuś. Nieprawda. Chłopcy byli właśnie najlepszymi synami i dobrymi uczniami. Ze śmiercią nie igrali. Przeciwnie - żywiołowo chcieli żyć, tylko byli “posłuszni aż do śmierci”. Nawet syn mój, tak odważny w akcjach, mógł mieć chwile zwątpienia, czy warto oddawać życie dla jeszcze jednej pustej Samosierry.
        Na niebezpieczeństwa chłopcy reagowali rozmaicie. Niebezpieczeństwo u Bronka zaostrzało jego uwagę, przyspieszało decyzję i było źródłem niezwykłego wysiłku.
Przed akcją na Kutscherę była seria nieudanych akcyj. Bronek w nich nie brał czynnego udziału, ale bardzo przejmował się niepowodzeniami. Potem zaczęły się u nas znów gorące narady. Ważono wszelkie możliwości. Krystalizował się plan. Wreszcie dyskusje ucichły. (Bronek miał teraz dłuższy urlop wypoczynkowy). Nie powiem, że odpoczywał - nerwy miał napięte w oczekiwaniu hasła. Będąc mocnym graczem w szachy, przegrywał teraz do słabszych. Zrobił się przesądny. Pękła mu szklanka przy nalewaniu herbaty, jęknął, jakby stało się coś nieodwracalnego. Spytał mię, czy będzie mi naprawdę ciężko, jeżeli zginie? Nie umiałem zdobyć się na żadną odpowiedź. Może czekał ode mnie ratunku. Czy mogę sobie zarzucić, ze wówczas nie wykorzystałem jego chwilowej rozterki? Czy szarpaniem jego duszy odprowadziłbym go od sprawy, której się cały oddał bez reszty? Czy nie była by stokroć gorsza jego rozterka i udręka? Mógłbym tylko zwiększyć jego udrękę. Nawet jeżeli się nie pomyliłem i była to chwila rozterki, to z tym większa siłą powróciłaby jego bezprzykładna zimna odwaga.
        Przypomniała mi się podobna sytuacja z dzieciństwa Bronka. Gdy ze mną przechodził przez ulicę, nagle rzucił się naprzód, przebiegł tuż przed samochodem i o mało nie wpadł pod pędzący tramwaj. Pamiętam, jak publiczność wymyślała mi za to, że go nie powstrzymałem. A kto wie, czy mój okrzyk nie spowodowałby rozdwojenia i nie obezwładnił go w krytycznej chwili.
        O tym, że Bronkowi coś grozi zawsze czułem, ale mimo to, umiałem cieszyć się z tych chwil, kiedy Bronek był przy nas i nie narażał swojego życia. Wieczorem 31 stycznia 1943 r., kiedy Bronka nie było, przyszedł łącznik, zdaje się Leopold. Domyśliłem się, że przyniósł rozkaz. Łącznik wahał się przez chwilę, nagle spytał: Pan jest ojcem “Lota” (Bronka)? Czy pan na pewno powiadomi “Lota”, ze znana mu rzecz ma odbyć się jutro z rana. I wyszedł.
Czy miałem ukryć tę wiadomość do mojego syna aby go zatrzymać jeszcze trochę przy sobie i dla siebie wszystkich i innych chłopców narazić na niepowodzenie a może i niebezpieczeństwo? Gdy Bronek przyszedł przekazałem własnemu synowi jak bezduszna maszyna ten rozkaz, który był dla niego wyrokiem śmierci.
        Akcja ta miała naprawić przykre wrażenie po całym szeregu nieudanych akcyj. Syna mojego wybrano na kierownika akcji dlatego, że przynosił szczęście akcjom, w których brał udział. A właściwie jego powodem było wszechstronne przemyślenie wszelkich możliwości i zimna krew w gorącej chwili. Chłopcy mu ufali bezgranicznie. Byłem świadom niebezpieczeństwa stracenia ostatniego już syna.
        Co było pamiętnego 1 lutego wiem z opowiadań, tyle samo co inni. Bronek będąc już śmiertelnie ranny w wątrobę, upadł i po chwili próbował siłą ducha wstać i dowodzić, lecz nie miał sił fizycznych. Wiemy, jak go koledzy zabrali wraz z rannymi Olbrzymkiem i Cichym, jak operowano go w szpitalu Przemienienia Pańskiego na Pradze. Obywatel-chirurg przypłacił to swoim życiem(zdanie podkreślone). Zaraz po operacji musiano uciekać z rannymi przed gestapowcami - jeżdżono od szpitala do szpitala. Umarł Bronek rankiem 4 lutego. Pochowano go na Cmentarzu Wojskowym 7 lutego. Na jego krzyżu przybito tabliczkę z cudzym nazwiskiem - młodego człowieka, który zmarł na gruźlicę. Nie powiadomiliśmy o … [urwane] tych, co go znali …[urwane, koniec strony]
Warszawa, Powązki Wojskowe.

tekst urwany[brak poprzednich stron]
ostrożności. Krytycznie też zapatrywałem się na nadzieje Dowództwa, zwłaszcza z początku (w późniejszym okresie stanowisko Dowództwa zbliżyło się do mojego) ale niestety nauka została okupiona zbyt dużymi stratami). Mimo różnicy poglądów na sprawę, nie pozwalałem sobie, jako karny obywatel, głośno krytykować przy chłopcach ich Dowództwo, a tym bardziej przeciwdziałać, przeciwnie, współdziałałem w skromnej mierze, w jakiej na moją skromną pomoc liczono.
        Mojemu krytycznemu zapatrywaniu dałem pełny upust dopiero po śmierci Bronisława przy spotkaniu z Romanem Rudkowskim i miłym opiekunem ideowym podziemnej młodzieży i mojego syna - Bolesławem Srockim. W dłuższej rozmowie z nim dzieliłem się moimi refleksjami i moimi uczuciami, które burzliwie wzbierały, po tym, co zaszło. Mówiłem, że Kutschera nie był wart tego, żeby za niego można było dać chociaż jednego [chłopca] z baonu Zośka, że za każdy akt terroru hitlerowcy wyprawiają hekatombę niewinnych. Korzyść tych akcyj jest mała, że na miejsce Kutschery znajdzie się drugi taki sam, lub jeszcze gorszy, że że Samosierry Polsce nie opłacają się. Już nie chodziło mi o mojego Bronka, który zginął, lecz o jego przyjaciół, w szczególności Staszka Huskowskiego. Poddawałem krytyce gospodarowanie ludzkim materiałem. Z perspektywy czasu widzimy dziś, że mój pogląd, niestety nie był pozbawiony racji. Dowództwo roztrwoniło najlepszy materiał ludzki i już w czasie okupacji stanęło w obliczu pewnych braków. Upatrzyło sobie grupę najbardziej ofiarnych chłopców, niszczyło się bowiem doborowe ziarno – przyszłość narodu. I nawet dziś, po tylu latach, które minęły po lekkomyślnym Powstaniu widzimy jeszcze skutki nienaturalnego doboru. Przyszłość narodu - najlepsze ziarno skonsumowaliśmy, z gorszego rosną dziś kąkole - szabrownicy, chuligani. Ofiarność bez miary nie dała efektu ani pośredniego ani bezpośredniego.
        Zrozumiałem, że Bronisław był duszą i mózgiem wielu udanych akcyj, nie z tytułu stanowiska, lecz z tytułu jego poświęcenia się i bohaterstwa. Wszystkie akcje obmyślał wszechstronnie, ważył wszystkie możliwości i opracowywał niezwykle skutecznie. Dlatego powierzono mu akcję na Kutscherę i nie pomylono się wybierając go na wykonawcę wyroku … Nie wiem, czy miał stopień oficera, wiem, że wykładał taktykę nowo wstępującym do szeregów. Został pośmiertnie odznaczony krzyżem Virtuti Militari.
        Niech będzie mi wolno porównać tę ofiarną młodzież, której kazano wykonywać wyroki w imieniu Rzeczpospolitej z takim rycerzem i uznanym bohaterem jak Tadeusz Kościuszko. Tam wolno było złamać swoją szpadę i orzec: finis Poloniae, wolno było uzyskać wolność za przyrzeczenie lojalności w stronę Rosji, wolno było zapomnieć o tych kolegach, co poszli do więzień i na katorgę. Kościuszce wolno było obrazić się na całą Polskę i zadbać o to, żeby duży spadek po nim nie dostał się żadnemu Polakowi, tylko gościnnym Szwajcarom …
        Tu chłopcy na najskromniejszych szczeblach dali z siebie tyle, ile mieli – własne młode życie. Juno i jego towarzysz, którzy rzucili się z mostu do lodowatej wody Wisły, aby nie dostać się do rąk wroga, bo tak im nakazano, są dla nas bohaterami bez miary. I cóż pozostało nam po tych bohaterach obowiązku? Legenda o jeszcze jednej niepotrzebnej Samosjerze, którą przecie znów przemilczą, lub będą tak niechętnie notowali na giełdach świata? Może czyste miejsce jak na umajonym kwiatami cmentarzu? Otóż nie! Pozostaje jeszcze pustka w naszym życiu, niedobór nieodwracalny. Bo jeżeli dziś nasz potencjał moralny podupadł, to przyczyn tego zubożenia ducha trzeba szukać nie w tym, żeśmy gorsi od innych, lecz właśnie w naszych pomyłkach, w lekkomyślnym gospodarowaniu życiem najlepszych synów ojczyzny. Zbyt utylitarnie patrzyliśmy na nasza młodzież, jak na środek, a to był cel, przyszłość narodu, srebro, zamiast doboru naturalnego wprowadziliśmy nienaturalny. W naszych powstaniach i walkach ginęły nasze najlepsze, najofiarniejsze dzieci ...
        Nasze popisy przed światem nie dały skutku. Nasze Samosjery są nisko cenione na obcych rynkach. Można usprawiedliwić Dowództwo tylko tym, [że]jego działalność była zdalnie sterowana przez polityków emigracyjnych, oderwanych od kraju, od realnego gruntu.

        A ja jak za czasów syna czujnie stałem na warcie w czasie ich narad, aby ich uprzedzić o każdym niebezpieczeństwie, i dziwne – wydawało mi się, że słyszę rozsądny i przekonujący głos Bronka …



Włodzimierz Pietraszewicz, ok. r. 1950


[Wspomnienia o Bronku Janiny Samotyja-Lenczewskiej w następnym poście]

Bronek - wspomnienia Janiny Lenczewskiej-Jaśki




Bronek Pietraszewicz- Lot

Bardzo trudno jest zamknąć czyjąś postać i życie na kartkach papieru. A szczególnie trudno, gdy postać jest tak bogata jak Bronek. Czyny jego zostały opisane w kronice Parasola przez innych. Ja zaś postaram się przedstawić go tak jak pamiętam, od prywatnej, domowej strony. Co prawda w ostatnich latach jego życia działalność organizacyjna pochłaniała go bez reszty, jednak z drugiej strony cała rodzina uczestniczyła w jakimś stopniu w jego konspiracyjnej robocie. I tak dwa te nurty zazębiały się i splatały coraz ściślej.

Pierwsze zabawy
Bronka, jako jego bliska krewna znałam od bardzo wczesnego dzieciństwa. Przyjaźń nasza rozpoczęła się jednak trochę później. Jako dziecko byłam słaba i nieruchliwa, Bronek zaś od najmłodszych lat zdradzał przedziwne talenty do akrobacji i psikusów, choć na zdrowiu zbyt silny nie był. Przewodził nam w naszych zabawach , o ile się w ogóle chciał z nami bawić (ze swoją o rok młodszą siostrą Dzidką i ze mną młodszą o dwa lata). Nie zawsze dobrze się te zabawy kończyły, czasami rodzice kładli im radykalny i szybki kres, ale na ogół wstrzymywali się od ingerencji i zostawiali nam dużą swobodę.

Pamiętam dobrze zimę 1930 r., kiedy to znalazłam się wraz z rodzicami u wujostwa Pietraszewiczów w ich mieszkaniu na Żoliborzu. Miałam wtedy niecałe 6 lat, a Bronek - 8. Chodziliśmy wszyscy do RTPD na placu Wilsona. Bronek do pierwszego oddziału szkoły, a ja z Dzidką do przedszkola. Dzięki temu rano panował w domu spokój, po południu zaś, kiedy wszyscy się schodzili, zaczynało się gwarno i wesoło. W trzypokojowym mieszkaniu kwaterowało razem 10 osób, w tym troje dzieci i dwóch dorastających, przyrodnich braci Bronka.
Jeżeli tylko była pogoda, pozwalano nam bawić się na podwórku. Odpowiadało nam to bardzo, z tym, że do podwórka zaanektowaliśmy i ulicę, która nosiła wtedy nazwę Marymonckiej (dziś Słowackiego). Ulica była szeroka, obsadzona starymi topolami, które według legendy sadził król Jan III i zupełnie niezabudowana, stał na niej tylko nasz dom. Za to jeździł nią tramwaj. Do wielkich przyjemności należało przebieganie przed nim i zmuszanie motorniczego do dzwonienia. Do jeszcze większych podkładanie małych kamyków pod koła. Tramwaj rozgniatał je na proszek. Większe lub o okrągłych kształtach strącał. Raz Bronek zwędził swojemu ojcu fałszywą pięciozłotówkę.
Położyliśmy ją na torach i z napięciem obserwowaliśmy co z tego wyniknie. Wbrew naszym oczekiwaniom nie została przepołowiona, a tylko rozpłaszczona na nieforemny placek. Wujek zauważył jej brak po kilku dniach. Kiedy wyszło na jaw, ze Bronek był sprawcą jej zniknięcia, ojciec jego ceniący uczciwość ponad wszystko, zmartwił się bardzo. Skoro jednak dowiedział się do jakich celów została użyta, tak ucieszył się, że nie wzięliśmy monety dla jej pieniężnej wartości, ani nikogo nie oszukaliśmy, że zapomniał nas skarcić. Tak więc ominęła nas spodziewana kara.

Dni niepogodne i wieczory były dużo mniej atrakcyjne. Za to w okresie rekonwalescencji po śwince, która wszyscy przechodziliśmy, znalazło się parę wesołych przedpołudni, kiedy to starsi wyjechali do miasta zostawiając nas na opiece służącej Zosi. Zosia na nasze szczęście, musiała gotować obiad i dawała nam wolna rękę, bylebyśmy tylko pozostawili w spokoju kuchnię i spiżarnię.
Szczególnie utkwił mi w pamięci, jak raz pociągiem z krzeseł zajechaliśmy do Afryki. Tam naturalnie musieliśmy stać się Murzynami. W tym celu umazaliśmy się jak można najdokładniej atramentem. Przy okazji poplamiliśmy gruntownie ubranie. Zabawa była na sto dwa. W pewnej chwili zadzwonił dzwonek. Pełna winy cisza zajęła miejsce dzikich wrzasków. Zdetonowani tym brakiem hałasu rodzice zaniepokojeni weszli do mieszkania. Na nasz widok ogarnęło ich lekkie przerażenie, tylko moja mama trzęsła się od wewnętrznego śmiechu (przyznała mi się do tego wiele lat później). Nie wiedziano jak nas ukarać, gdy nasze matki nie uznawały bicia. W końcu wyrok został wydany: w niedzielę nie zabiorą dzieci do miasta, a teraz Zosia wyszoruje nas do czysta. Zosia wsadziła całą naszą trójkę do wanny i zabrała się najpierw za Bronka. Ponieważ wszystkie środki z kwaskiem cytrynowym i pumeksem łącznie były użyte, Bronek ku naszej uciesze darł się wniebogłosy. Radość nasza nie trwała jednak długo. Po ukończeniu Bronka przyszła kolej na Dzidkę, a w końcu na mnie. Podobno Bronek krzyczał najgłośniej, a ja najdłużej. Murzyńskiej zabawy odechciało nam się na zawsze.
Wkrótce potem rodzice moi wyjechali z Warszawy.

Beztroskie lata

W latach 1931-38 ciocia przyjeżdżała do nas z Bronkiem i Dzidką na wakacje. W tym okresie nawiązała się między mną, a Bronkiem głęboka przyjaźń.
Czas wypełniały nam jak to w dzieciństwie bywa najróżnorodniejsze wspólne i podejmowane osobno zabawy. Byli więc Indianie, kowboje, poszukiwacze skarbów, odkrywcy nieznanych lądów i łowcy przygód. Były więc zawody sportowe i skoki na sianie albo lubiane przez dziewczęta przedstawienia i urządzane na cześć lalek uroczystości. Było łażenie po drzewach i na szczudłach, w których ja zwykle nie brałam udziału. Spacery, wycieczki, kąpiele w lodowatozimnym strumieniu, zbieranie jagód, samotne wyprawy Bronka na ryby i inicjowane zwykle przez niego grzybobrania. Dżdżyste dni urozmaicały nam gry w warcaby i durnia, potem w sześćdziesiąt sześć i tysiąca, a także pasjanse i książki.
Pomoc w robotach rolnych, a w szczególności przy sianokosach i sprzęcie zboża zatracała z biegiem czasu charakter zabawy.
Wielkiemi naszymi przyjaciółmi były zwierzęta: konie, krowy, psy, cielęta i okazowo wielki kot. Ulubieńcem naszym był czarnobiały kundel „Zuch”, który szczególnie upodobał sobie Bronka. Do tradycji należało pojenie koni w odległym o kilometr strumieniu, odprowadzanie ich na pastwisko i codzienne wyjazdy wieczorem po mego ojca, który wracał z pracy w mieście. Z końmi umieliśmy dawać sobie radę świetnie, znaliśmy tajemnice zaprzęgu, pomagaliśmy je czyścić i karmić, a Bronkowi pozwalano nawet samemu jeździć beczką po wodę do rzeczki, co przy bardzo stromym zjeździe wymagało szczególnych umiejętności.
Czasami zdarzały się szczególne atrakcje jak na przykład zjazd Bronka na dno głębokiej studni, celem jej oczyszczenia, lub wydobycia urwanego wiadra.

Specjalną kategorię stanowiły zajęcia o charakterze „naukowym”, których inicjatorem był przeważnie Bronek. A więc zbieranie kamieni, które było dalszym ciągiem poszukiwania skarbów, kolekcjonowanie porostów i hub, suszenie roślin do zielników, obserwacje różnych stworzeń, obserwacje pogody, chmur, gwiazd i księżyca a także nieudane próby zakładania terrariów. Wiele pożytecznych z tych zabaw powstało pod wpływem lektury starych roczników „Iskier”. Na jesieni jechały zwykle do Warszawy paki z aktualnie zebranymi „skarbami”. Oprócz kamieni, kory, szyszek, porostów zdarzał się czasami żywy konik polny w pudełku i z reguły dwie pary najwyższych szczudeł, które na Żoliborzu stawały się sensacją i przedmiotem zazdrości całego podwórka. Kolekcje te nie były bez wartości, skoro plony ostatnich kilku wakacji powiększały zbiory gabinetu przyrodniczego gimnazjum im. Poniatowskiego, do którego uczęszczał Bronek. Bronka zbiory zawierały zresztą zwykle najciekawsze i najwspanialsze okazy, a to z powodu jego wyostrzonej spostrzegawczości, systematyczności i zamiłowania do każdego zajęcia, jakiemu się oddawał.
Do najcenniejszych dla mnie wspomnień z tego okresu należą jednak nie zabawy, a wielogodzinne rozmowy, których treść i sceneria jak film przesuwa mi się przed oczami.
Bardzo często nasze jak najbardziej dziecinne wyprawy zdobywcze kończyły się tym, ze wódz razem z drużyną (całą drużyną bywałam wtedy ja) siadał i zaczynał jednostronną często dyskusję. Biesiady takie nie odbywały się na sucho, żołądek brał w nich z reguły udział. Terenem ich bywał koniec ogrodu, gdzie rosło kilka zapomnianych przez starszych czereśni i śliw, „szwedzka mogiła” - wzgórek porośnięty rzadkimi brzozami, obfity w poziomki i jagody, krzaki czarnych porzeczek pod ścianami domu i najczęściej pole grochu. Tematy były różne i zwykle bardzo poważne, co nie przeszkadzało, że przerywane były ćwiczeniami w pożytecznych umiejętnościach jak na przykład gwizdanie na palcach, lub plucie na odległość. Bronek, starszy ode mnie o dwa lata i wychowany w wielkim mieście, dzielił się ze mną zarówno swoją wiedzą i doświadczeniem, jak i wątpliwościami. Chłonęłam to wszystko nie zawsze bez sprzeciwu.

Pamiętam gorące, suche popołudnie spędzane w grochowisku, niedaleko samotnej, dzikiej gruszy na wzgórzu, kiedy to w ciągu kilku godzin zapoznałam się z teorią Darwina. Wzbudziła ona we mnie sprzeciwy natury religijnej. Wiele razy wracaliśmy do tego tematu. Bronek znajdował coraz to nowe argumenty. Od ichtiozaurów które wyginęły, aż po nasze poczciwe psy - bliskie krewniaki wilków.
Gdy byliśmy nieco starsi i pozwalano nam kłaść się później spać, rozmowy nasze przenieśliśmy na wieczorne godziny. Siadaliśmy wtedy na leżakach na werandzie i półgłosem zdobywaliśmy wszechświat. Czasami zdarzało się, że dorośli zapominali o nas i wtedy rozmowy nasze przeciągały się do późna w nocy. Błądziliśmy po rozgwieżdżonym niebie między Orionem, Wielką Niedźwiedzicą i Mleczną Drogą. Bronek opowiadał o heliocentrycznym systemie Kopernika, o mgławicowej teorii powstania świata, o Ptolemeuszu, Arystotelesie, Galileuszu i Einsteinie. Tym ostatnim zupełnie nie mogłam dać sobie rady, a dziś mi się wydaje, ze i Bronek nie bardzo wtedy wiedział o co naprawdę chodzi.

Tematy te wywoływały z kolei rozważania światopoglądowe. Bronek- wychowany w RTPD chociaż na lekcje religii uczęszczał dodatkowo, a w późniejszym okresie przedmiot en obowiązywał go w gimnazjum, uważał się w tym czasie za ateistę i do mnie uczennicy klasztornej odnosił się z lekkim pobłażaniem. Z czasem, w okresie wojennym sytuacja miała ulec zmianie. Ziarna wątpliwości zasiane w mojej duszy w letnie wieczory wydały plon w postaci odrzucenia przede mnie religii. Bronkowi natomiast czysty materializm nie wystarczał. W poszukiwaniu praprzyczyny doszedł do swojego rodzaju panteizmu, który połączył z etyką chrześcijańską. Ale wtedy, gdy miał lat piętnaście, jego materializm był wojujący i dyskusje nasze nie skończyły się razem z wakacjami. Gromadziliśmy w ciągu roku argumenty, aby na następne lato podjąć spór na nowo. Spór jednak nie rozgorzał.

Ostatnie wakacje 1938 r. upłynęły pod znakiem lotnictwa i układania planów na przyszłość. Bronek ukończył właśnie gimnazjum i miał zamiar w przyszłości zostać lotnikiem. Pilotem i konstruktorem. Poza tym pochłonięty był wspomnieniami z zimowych ferii w Zakopanem. Opowiadał o swoich wrażeniach, a ja mu zazdrościłam z całej duszy i marzyłam o podobnych sukcesach. Mnie zresztą w tym okresie pochłonęło na bardzo krótki czas harcerstwo. Bronek w przeciwieństwie do swojej siostry, nie interesował się nigdy harcerstwem. Lubił uprawiać sport dla samego sportu, moralizatorstwo prawa harcerskiego denerwowało go, a gry terenowe uważał za dziecinadę. Wolny czas poświęcał często na „zaszywki” intelektualne. Masę czytał i studiował. Grube bruliony zapełniał drobno pisanymi notatkami i wyciągami ze swej lektury. Zajmował się dosłownie wszystkim, ale z biegiem czasu coraz bardziej wciągała go matematyka i fizyka. Mając siedemnaście lat wdawał się ze swoim ojcem, albo jego kolegami w długie dyskusje, całkowicie niezrozumiałe dla otoczenia. Lubił także grę w szachy. Obserwować to mogłam jednak dopiero nieco później.

Owego lata Bronek wyjątkowo dużo pracował w polu, a poza tym rysował. Przywiózł ze sobą kredki, ołówki i blok i poświęcał się swemu zamiłowaniu z wytrwałości. Rysował psy, koty, szczenięta, stary stylowy spichrz, drzewa na podwórku i pejzaże. Dziś, gdy przypominam sobie te rysunki, a widzę niektóre z nich zupełnie dokładnie, wydaje mi się, że choć były dość konwencjonalne i naiwne, jednak trafnie oddawały nie tylko podobieństwo ale i charakter przedmiotów. Szczególnie udane były portrety zwierząt.
Po latach te rysunki stały się nam wszystkim podwójnie drogie, jako pamiątki naszego dzieciństwa, rysowane ręką nieżyjącego już wtedy Bronka. Spłonęły one jak i wszystko w mieszkaniu wujostwa na Żoliborzu.

Lata wojny

Zimą 1939-40 spotkały się nasze rodziny w komplecie w Warszawie. Po krótkim pobycie w przepełnionym do granic możliwości mieszkaniu wujostwa, rodzice moi wynajęli 2 pokoje w tym samym domu przy ul. Słowackiego, a następnie wiosną 40 roku przenieśli się o dwa domy dalej na ulicę Krechowiecką. Mieliśmy więc możliwość widywania się codziennie.

Wojenne przejścia nas chwilowo oddaliły. Powrócił z wędrówki wojennej sam jeden ostatni z całej kompanii przysposobienia wojskowego, z którą wyszedł we wrześniu z Warszawy. Twarz miał zniekształconą opuchlizną od ciągłych czyraków. O przejściach swoich rozmawiał ze mną mało. W domu panowało stale podniecenie. Napływały wiadomości o naszych krewnych, szykowano pierwsze paczki do oflagu. Niemcy ogłosili wezwanie do oficerów, którzy brali udział w wojnie aby stawili się w dniu 14 grudnia na dworcu Gdańskim w celu wyjazdu do obozów. Ojciec mój, który w Warszawie nie był znany zlekceważył to po prostu. Wujek Władek został wyprawiony przez Węgry do Francji. Czasy były wyjątkowo ciężkie. Brakowało węgla, tłuszczu, mąki, ziemniaki były przemrożone i obrzydliwie słodkie. Bronek, wraz dawną służącą wujostwa, Irenką, jeździł na wieś po żywność. Uczęszczał również na komplety drugiej licealnej.

Pomimo tych ciężkich warunków i grozy pierwszych miesięcy okupacji (było to już po pierwszej masowej egzekucji w Wawrze) na przekór wojnie i śmierci rozkwitło tej zimy wśród młodzieży na Żoliborzu bujne życie towarzyskie. Pamiętam liczne, choć bardzo skromne herbatki i podwieczorki z tańcami i prawie codziennie wieczory brydżowe. W słoneczne niedziele każdy, kto miał jakiś taki sprzęt wyruszał na Bielany. Zima była mroźna i śnieżna, w lasku na każdej górce panował niesamowity tłok. Dwa lata później w taką samą zimę spaliliśmy deski w termonach, a dwie pary lepszych Bronek gdzieś zakopał.

Wydawałoby się, że opisana atmosfera nie sprzyjała rozwojowi konspiracji. A jednak już coś zaczęło się dziać wśród żoliborskiej młodzieży. W któryś styczniowy, czy lutowy Zmierzch przyniósł mi Bronek do pokazania (upewniwszy się najpierw, że nikogo w domu nie ma) plik drukowanych na jaskrawo-zielonymi papierze ulotek nawołujących do potępienia i towarzyskiego odizolowania kobiet utrzymujących stosunki z Niemcami. Wtedy to po raz pierwszy padło słowo organizacja. Wkrótce potem zaczęła się pojawiać w naszym domu, czytywana przez wszystkich członków rodziny konspiracyjna prasa. Z początku nieregularnie, a potem codzień i większej rozmaitości. Po paru latach mogliśmy czytywać biuletyny i gazetki, oraz ulotki propagandowe różnych odcieni politycznych od lewicowych, aż po nacjonalistyczne. Bronek musiał się cieszyć wszędzie zaufaniem.
Dziś dowiedziałam się, że pierwsze grupy konspiracyjne, złożone z kolegów Bronka - przyszłych członków Petu zaczęły tworzyć się w październiku- listopadzie 1939 roku.

Chyba jeszcze tej zimy otworzono napowrót w domu, gdzie mieszkali wujostwo, na tej samej klatce schodowej prywatną wypożyczalnię książek prowadzoną przez siostry Komornickie. Zaopatrzona była ta biblioteka inteligentne i bogato, w wszystkie rodzaje książek. Od dobrej sensacji i kryminału, poprzez literaturę piękną, reprezentowaną przez wszystkie dostępne dzieła klasyków i współczesnych pisarzy, aż po duży wybór książek popularno-naukowych i technicznych. Na lewo można było wypożyczyć zakazane tytuły. Czytaliśmy przez pierwsze lata okupacji bardzo dużo i właściwie wszystko. Bronek przerzucał się od najpoważniejszych dzieł do Maxa Branda i Maurycego Leblanc’a. Jedne książki pochłaniał w ciągu paru godzin, inne leżały tygodniami obok wypełniających się notatkami brulionów na stole stojącym między oknami w jadalni. Lektura ta nie wiązała się w zasadzie z przygotowaniami do matury. W ogóle Bronek, o ile pamiętam, uczył się w liceum niewiele. Bardzo zdolnemu i wszechstronnie oczytanemu chłopcu nauka nie sprawia trudności. Program literatury traktował jednak poważnie i w związku z tym przypominał sobie naszą wielką poezję romantyczną i Wyspiańskiego. Bardzo duże wrażenie wywarła na nim Nieboska komedia (jednym z jego pseudonimów był nieco później Pankracy Krasiński), a szczególnie polubił Wesele Wyspiańskiego.

Jesienią 1940 roku został przyjęty do Wyższej Szkoły imienia Wawelberga i Rotwanda. Wraz z nim uczęszczało do niej wielu żoliborskich kolegów, a między innymi późniejsi członkowie Parasola i Zośki, jak Jurek Zborowski i Andrzej Dażwański. Wieśkowi Raciborskiemu, który ze względu na pracę nie mógł regularnie uczęszczać na wykłady pomagał w przerabianiu całego materiału w domu Jurek.

Do mechaniki zabrał się Bronek z gorliwością, Wawelberg miał stanowić etap w jego przyszłej karierze lotnika - konstruktora. Pojawiły się wtedy w jadalni, gdzie sypiał i uczył się, grube tomy podręczników, przyrządy kreślarskie i olbrzymia arkusze Schoellers-Hammer’u. Zaczęłam wtedy chodzić do liceum budowlanego, interesowałam się tym wszystkim bardzo, choć poza zagadnieniami z geometrii wykreślnej niewiele rozumiałam. Czasami rozwiązywaliśmy wspólnie na podstawie podręcznika Bartla zadanie i wspólnie je wykreślaliśmy, współzawodnicząc w jak najcieńszych liniach i jak najmniejszych kółeczkach.

Jesień 1940 roku zapisała się w mojej pamięci pierwszym brutalnym wtargnięciem okupanta w naszą rzeczywistość. Wczesnym rankiem 17 września Niemcy otoczyli dzielnicę kordonem i przetrząsali dom po domu zabierając młodych mężczyzn na ciężarówki. Oficjalnie był to pobór niepracujących na roboty do Niemiec, a w rzeczywistości pierwsza branka do Oświęcimia, którego nazwa nic nam wtedy jeszcze nie mówiła. Bronka wygarnęli wraz z innymi i zawieźli wraz z innymi na punkt zborny. Nikt nie wie czemu należy przypisać niespodziewaną łaskawość młodego niemieckiego oficera, który pomimo iż Bronek nie posiadał żadnego dowodu pracy poza zaświadczeniem ze szkoły, zwolnił go do domu. Później nie raz widziałam łapanki, ale żadna nie zrobiła na mnie tak olbrzymiego wrażenia. Z łapankami oswoiliśmy się: Bronek opracował system chłodzenia po ulicach dla uniknięcia złapania, zdaje się że nie stosował w praktyce.

Druga zima okupacją upływała w innym nastroju niż pierwsza. Po tragicznym upadku Francji jasne się stało, że wojna nie skończy się tak szybko. Konspiracyjna prasa podawać zaczęła potworne w swojej grozie wiadomości z Oświęcimia. Do niektórych mieszkań w naszych domach zastukał listonosz z zawiadomieniem o śmierci w obozie.

Lato nie poprawiło sytuacji. Błyskawiczny marsz hitlerowskich oddziałów poprzez bezkresne obszary Rosji łączył się ze wzmożonymi represjami w kraju.
Wtedy to Bronek został członkiem Petu i rozpoczął zorganizowaną praca samokształceniowo - wychowawczą. Z miejsca został w nią wciągnięty prawie bez reszty. Zakres, metody i treść pracy Petu opracowane już zostały przez innych.

Nową pracą Bronek zainteresował cały dom. Do opracowanych referatów ściągał stosy książek. Biblioteka pań Komornickich nie wystarczała, sięgnął do innych źródeł udostępnionych przez organizację. Dyskutował ze swoim ojcem, zwierzał się ze swych wątpliwości mnie, lub babci, czy też matce, albo po prostu ciągnął w czyjejś obecności długie monologi. Pamiętam, że jeśli tylko ktoś wchodził do pokoju Bronka, on przerywał pracę i zaczynał rozmowę. Ciekawe jest, że początkowo każdy opracowany referat był w całości przed wygłoszeniem go w kole mówiony w domu w obecności naszej nie podnoszącej się już z łóżka babci, lub mojej. Babcia zapoznawała się z literaturą dotyczącą przedmiotu. Bronek nie opracowywał swoich referatów pisemnie. Metoda jego pracy była inna. Po zapoznaniu się gruntownym z materiałem, poczynieniu notatek i przedyskutowaniu poszczególnych zagadnień z kolegami i domownikami opracowywał plan na podstawie którego mówił. Myślał i mówił bardzo jasno, dbając o styl i prawidłową budowę zdań. Trudność natomiast sprawiała mu wymowa. Jąkał się czasami i zacinał. Dlatego też przygotowywał się do swojej pracy głośno, a że najchętniejszymi słuchaczami byłyśmy babcia i ja, więc to też my najczęściej uczestniczyłyśmy w jego przygotowaniach. Ważne też było nasze zdanie i uwagi dotyczące całości i fragmentów referatu. Bronek, pomimo że, na obcych sprawiał wrażenie zbyt pewnego siebie, nie był w gruncie rzeczy wcale zarozumiały.

Wszystkie okupacyjne lata były piękne i upalne. Wisła przyciągała na dziką plażę. W pogodne dni kto tylko miał czas, szedł nad wodę. Wprawdzie Niemcy urządzali od czasu do czasu łapanki, ale zwykle działo się to na Pradze, lub Saskiej Kępie. Żoliborz jakoś miał szczęście. I my naturalnie korzystaliśmy z kąpieli. Początkowo chodziliśmy na plażę we trojkę, lub całą podwórkową bandą. Później Dzidka zaczęła pracować w tytoniowej fabryce i nie miała czasu, a podwórkowe stosunki uległy lekkiemu rozluźnieniu. Chodziliśmy już wtedy nie to tylko na plażę, a na kajaki sami, lub częściej w “Wawelbergowsko- Petowskim” towarzystwie. Wesoło było bardzo. Chłopców trzymały się różne kawały, których ofiarą bywałam zwykle ja, jako nie pływająca. Nie bałam się tego bardzo, gdyż miałam zaufanie do Bronka i świetnie pływającego Wieśka.

Wieczorami chodziliśmy często na działkę pomagać wujkowi. Nieduża to była pomoc, chociaż trzeba przyznać, że Bronek okresami dzielnie z ojcem współpracował. Główny jednak ciężar spoczywał na wujku. Gdy nie było pogody lub pieniędzy na wypożyczenie kajaków szliśmy na spacer. Dziwne to były spacery. Chodziliśmy oboje szybko, dużymi krokami, nie zważaliśmy na niepogodę i błoto. Ulubiona trasa była droga wałami wzdłuż Wisły do Bielan. Gdy mieliśmy czas szliśmy aż do Młocin. Prawie nigdy nie odpoczywaliśmy i nie korzystaliśmy z tramwajów. Z powrotem wracaliśmy również na piechotę, chociaż dla odmiany młocińską szosą. Tylko, gdy goniła godzina policyjna, wsiadaliśmy do piętnastki. Rozmawialiśmy całą drogę bez przerwy na pogodne lub poważne tematy.

Jesienią 1941 r. zaczął Bronek pracować w małym sabotażu. Z początku ukrywał to przed domownikami. Ale późne, po godzinie policyjnej powroty, często poplamione klajstrem lub farbą ręce i ubranie zdekonspirowały go. Zdaje się, że pierwsza została wtajemniczona jego matka. Przestał się też z tym kryć i chętnie opowiadał mi swoje przygody. Z czasem zaczął mnie zabierać ze sobą na wyprawy. Nie uprzedzał mnie o tym, wpadał niespodziewanie i szliśmy naklejać lub pisać. Mówił, że we dwoje z kobietą jest bezpieczniej, ale wiedział dobrze, że sprawia mi tym przyjemność. Ale bo tez było w tym zajęciu więcej chyba elementu przekory i figla, niż świadomej roboty. Z jakąś satysfakcją rysowało się karykatury Hitlera i pisało „Kaput”' lub „Verboten”. Z jakim zachwytem słuchałam o przekręcaniu drogowskazów lub zamalowaniu na nich nazw i wpisaniu hasła „ Jeder Weg führt nach Berlin, Berlin, Berlin ….” [Każda droga prowadzi do Berlina …] Inne akcje, które pamiętam to oblewanie kwasem ubrań kobiet chodzących z Niemcami. Polowaliśmy wtedy cały wieczór w kilka osób, niestety nie pamiętam już z kim, na takie pary i udało się złapać dwie. Więcej nie było. Niezapomniane były też akcje w kinie „Świat”. W dwóch uczestniczyłam jako asysta. Bilety były kupione zawczasu, zajmowaliśmy miejsca po dwie, trzy osoby w różnych punktach sali i na sygnał, którym był pierwszy pocałunek na ekranie, chłopcy rzucali ampułki z gazem, oblewali ekran atramentem i wszczynali hałas. Przyjemność była podwójna. Można było być w kinie i robić hecę. Podchodziliśmy do tego wybitnie sportowo. Naturalnie, ze wszystkie te akcje miały swój cel, o którym wiedzieliśmy, ale element przygody zawarty w nich grał też dużą rolę. Potem, już w „parasolowych” czasach zabierał mnie Bronek na rozpoznania, nie zdradzając mi ich celu.

Chyba równocześnie z małym sabotażem zaczęła się w domu pojawiać broń, która potrzebna była do celów szkoleniowych. Wieczorem Bronek zaznajamiał mnie z działaniem i budową aktualnie posiadanego eksponatu. Działo się to w okresie, kiedy skontaktował mnie już oficjalnie z żeńskimi grupami „Petu”. Bronek nocował wtedy w prowadzonej przez moich rodziców restauracji „Jaskółka” w charakterze stróża nocnego. Często wracał po godzinie policyjnej z kompromitującymi materiałami lub bronią. Jeśli chciał je nam pokazać , to robił to przeważnie w naszym mieszkaniu na I piętrze, a następnie ukrywał w piwnicy. Nie zostawiał nigdy broni przy sobie. Ostrożność ta okazała się potrzebna, gdyż raz wieczorem został zrewidowany przez podpitego komisarza policji, gościa „Jaskółki”.
Z czasem, gdy z „Petu” została wyłoniona kompania do zadań specjalnych Bronek zjawiał się z reguły „czysty”, choć nieraz bardzo późno.

W miarę upływu czasu robota podziemna narastała, by w końcu uniemożliwić Bronkowi nawet studia, które przerwał w połowie 42 roku. Bronek organizował wtedy nowe koła, jeździł na Mokotów i Wolę, przekonywał, dyskutował, wygłaszał referaty i sam usilnie się szkolił. Przygotowywał się do akcji bojowych. Oprócz programu czysto wojskowego w skład szkolenia weszło przygotowanie sportowe i dżudżitsu. Podobało się to Bronkowi szalenie, ćwiczył chwyty gdzie mógł i z kim mógł. Usiłował nawet mnie na to namówić. Dla celów szkoleniowych została sporządzona przez Wieśka seria zdjęć. Na których Bronek wraz z Andrzejem Dażwańskim demonstrowali fazy poszczególnych ćwiczeń. Bardzo to były sympatyczne te zdjęcia, na których duże zgrabne sylwetki zwinnych chłopców, Bronka nieduża drobna i ciemna, a Andrzeja długa i jasna utrwalone zostały w akrobatycznych pozach.




Wiosna doszły ćwiczenia terenowe i strzelnice. Zajęcia te bardzo lubił, stanowiły one wielką frajdę dla niego, gdyż zawierały elementy sportowo-ruchowe, a tego lata prawie nie miał już Bronek czasu na kajaki i wycieczki nad Wisłę.

Wspólne przeżycia wzmocniły i tak silną więź pomiędzy członkami grupy. Widywali się co dzień kilkakrotnie służbowo, a poza tym ich stosunki towarzyskie z biegiem czasu zawęziły się do kontaktów między sobą i członkami rodzin, czy najbliższymi wtajemniczonymi znajomymi. Do grona przyjaciół należeli między innymi: Bronek, Wiesiek, Jurek-Jeremi, Rysiek Hoffmann, Andrzej-Blondyn oraz dziewczęta: Dzidka, Jaśka, Baśka G. i ja, potem doszła Zosia – narzeczona Wieśka. Spotykaliśmy się całą gromada przeważnie z okazji czyichś imienin. Pamiętam miły, domowy nastrój imienin Wieśka w jego ciasnym mieszkaniu na Krasińskiego, imieniny Jurka trochę sztywne z powodu zbyt dużej ilości nieznanych i starszych od nas twarzy, imieniny Jaśki a przede wszystkim karnawałowe imieniny Dzidki, drugiego marca 43 roku. Siostra Bronka, choć nie brała bezpośredniego udziału w życiu „Petu”, była bardzo lubiana i darzona przez chłopców sympatią. Na imieniny urządzono jej niespodziankę w postaci porwania pod pretekstem gromadnego odprowadzenia do domu z wieczorku u wujostwa na całonocne szaleństwo urządzone ze składek u ciotki Wiesia.
Ostanie przyjęcie odbyło się w drugi dzień Bożego Narodzenia u mnie. Było dużo luda, choć sami swoi, wznosiliśmy toasty wiśniówką, która była nastawiona przez ojca w 40 roku i nie doczekała się końca wojny, rozpoczęta na naszą uroczystość. Było swojsko i miło, ale trochę smutno – Jurek i Jaśka przyrzekli nie tańczyć do wyzwolenia.

Żoliborska grupa stanowiła już wtedy trzon przyszłego Parasola. Chłopcy mieli już za sobą Arsenał, Celestynów, Bürkla i inne akcje. Działalność Bronka z tego okresu opisana została w raportach i wspomnieniach jego towarzyszy walki i pana Bolesława[Srockiego]. We wspomnieniach tych podkreślone są jego niespodziewane nieraz dla otoczenia cechy dobrego dowódcy. Wydaje mi się, że cechy te wypływały z przyrodzonych i już w dzieciństwie zaznaczających się właściwości charakteru.

Bronek był typem intelektualisty, naukowca, ale i organizatora. Był szczery, prawy, odważny i tym zaskarbiał sobie sympatie i zaufanie towarzyszy, mimo pewnej chropowatości obejścia, która wynikała z nieśmiałości, a wydawać się mogła zarozumialstwem. Należał do tych, co nie pociągają od razu, a zyskują przy bliższym poznaniu. Dokładność, systematyczność i spostrzegawczość w połączeniu z zamiłowaniem do wszystkiego co robił z wybitnymi zdolnościami i inteligencją umożliwiały jak najlepsze przygotowanie każdego zadania. Pomimo drobnej budowy i nie najlepszego zdrowia był silny i zręczny, a dzięki opanowaniu i zawziętości w razie potrzeby – wytrzymały. Trochę powolny choć nerwowy, z natury był błyskotliwy w działaniu i decyzji.
W ostatnich tygodniach stycznia 44 roku Bronek bywał wieczorami b. poważny, zamyślony i małomówny. Przyczyny tego zrozumiałam dopiero później. Musiał być bardzo pochłonięty przygotowaniami do swojej pierwszej samodzielnej akcji. Nie mogłam nic o tym naturalnie wiedzieć (z Petu nie trafiłam bezpośrednio do Parasola).

1 lutego rozległy się strzały na rogu ul. Piusa i Al. Ujazdowskich. Precyzyjnie przygotowana i rozegrana akcja uwieńczona została pomyślnym wynikiem. Zwycięstwo zostało jednak okupione śmiercią czterech uczestników zamachu. Zginął Bronek – dowódca akcji, Juno, Sokół i Cichy. Dziś, po trzynastu latach żyje tylko jeden Miś.

Wszystkie pamiątki po Bronku spaliły się w czasie powstania. Pozostały tylko nasze wspomnienia i dwie fotografie. Jedna z nich bardzo zniszczona dobrze odtwarza jego twarz z okresu chłopięcego. Druga, oficjalna z kennkarty nie jest jego podobizna z codziennych dni. Bronek rzadko miał taki olśniewający wygląd. Nie dbał zbytnio o wygląd i elegancję, zresztą warunki finansowe wujostwa na to nie pozwalały. Często bywał nieogolony, rzadko kiedy uczesany. Chętnie chodził w swetrze pod szyję lub z otwartym kołnierzykiem, krawatów nie lubił. Ubrania nosił z przerabianych i farbowanych na brązowo mundurów. Na nogach niemieckie saperki[traperki?], na głowie wytarty kapelusz. Wyraz twarzy miał całkiem inny. Bywał poważny lub zamyślony i wtedy marszczył czoło i wydymał usta. Bywał wesoły, śmiał się głośno i szeroko pokazując duże ,ładne zęby. Spojrzenie miewał przenikliwe i surowe, lub oczy pełne chochlików psoty czy ironii. Nie pamiętam go jednak tak lirycznie sentymentalnym jak na tym ostatnim zdjęciu. Szkoda, ze nie ocalał rysowany pastelami przez Dzidkę jego portret.

W chwili obecnej wokół postaci Bronka, jego życia i śmierci zaczyna narastać legenda. Nie byłam przy nim w ostatnich jego chwilach, nie miałam odwagi prosić o pozwolenie odwiedzenia go w szpitalu, by nie powiększać grona osób, które mogły go swymi odwiedzinami zdekonspirować. Umarł po czterech dniach cierpień na rękach Zosi, pielęgnowały go także Marysia i tak lubiana przezeń Dorota. Od nich wiem, jak ciężko mu było umierać. Był przytomny cały czas. Nie był spokojny ani cierpliwy. Chciał żyć, przede wszystkim żyć.

Janina Lenczewska

Łódź, dn.24.3.1957