poniedziałek, 7 marca 2016

Bronek - wspomnienia Janiny Lenczewskiej-Jaśki




Bronek Pietraszewicz- Lot

Bardzo trudno jest zamknąć czyjąś postać i życie na kartkach papieru. A szczególnie trudno, gdy postać jest tak bogata jak Bronek. Czyny jego zostały opisane w kronice Parasola przez innych. Ja zaś postaram się przedstawić go tak jak pamiętam, od prywatnej, domowej strony. Co prawda w ostatnich latach jego życia działalność organizacyjna pochłaniała go bez reszty, jednak z drugiej strony cała rodzina uczestniczyła w jakimś stopniu w jego konspiracyjnej robocie. I tak dwa te nurty zazębiały się i splatały coraz ściślej.

Pierwsze zabawy
Bronka, jako jego bliska krewna znałam od bardzo wczesnego dzieciństwa. Przyjaźń nasza rozpoczęła się jednak trochę później. Jako dziecko byłam słaba i nieruchliwa, Bronek zaś od najmłodszych lat zdradzał przedziwne talenty do akrobacji i psikusów, choć na zdrowiu zbyt silny nie był. Przewodził nam w naszych zabawach , o ile się w ogóle chciał z nami bawić (ze swoją o rok młodszą siostrą Dzidką i ze mną młodszą o dwa lata). Nie zawsze dobrze się te zabawy kończyły, czasami rodzice kładli im radykalny i szybki kres, ale na ogół wstrzymywali się od ingerencji i zostawiali nam dużą swobodę.

Pamiętam dobrze zimę 1930 r., kiedy to znalazłam się wraz z rodzicami u wujostwa Pietraszewiczów w ich mieszkaniu na Żoliborzu. Miałam wtedy niecałe 6 lat, a Bronek - 8. Chodziliśmy wszyscy do RTPD na placu Wilsona. Bronek do pierwszego oddziału szkoły, a ja z Dzidką do przedszkola. Dzięki temu rano panował w domu spokój, po południu zaś, kiedy wszyscy się schodzili, zaczynało się gwarno i wesoło. W trzypokojowym mieszkaniu kwaterowało razem 10 osób, w tym troje dzieci i dwóch dorastających, przyrodnich braci Bronka.
Jeżeli tylko była pogoda, pozwalano nam bawić się na podwórku. Odpowiadało nam to bardzo, z tym, że do podwórka zaanektowaliśmy i ulicę, która nosiła wtedy nazwę Marymonckiej (dziś Słowackiego). Ulica była szeroka, obsadzona starymi topolami, które według legendy sadził król Jan III i zupełnie niezabudowana, stał na niej tylko nasz dom. Za to jeździł nią tramwaj. Do wielkich przyjemności należało przebieganie przed nim i zmuszanie motorniczego do dzwonienia. Do jeszcze większych podkładanie małych kamyków pod koła. Tramwaj rozgniatał je na proszek. Większe lub o okrągłych kształtach strącał. Raz Bronek zwędził swojemu ojcu fałszywą pięciozłotówkę.
Położyliśmy ją na torach i z napięciem obserwowaliśmy co z tego wyniknie. Wbrew naszym oczekiwaniom nie została przepołowiona, a tylko rozpłaszczona na nieforemny placek. Wujek zauważył jej brak po kilku dniach. Kiedy wyszło na jaw, ze Bronek był sprawcą jej zniknięcia, ojciec jego ceniący uczciwość ponad wszystko, zmartwił się bardzo. Skoro jednak dowiedział się do jakich celów została użyta, tak ucieszył się, że nie wzięliśmy monety dla jej pieniężnej wartości, ani nikogo nie oszukaliśmy, że zapomniał nas skarcić. Tak więc ominęła nas spodziewana kara.

Dni niepogodne i wieczory były dużo mniej atrakcyjne. Za to w okresie rekonwalescencji po śwince, która wszyscy przechodziliśmy, znalazło się parę wesołych przedpołudni, kiedy to starsi wyjechali do miasta zostawiając nas na opiece służącej Zosi. Zosia na nasze szczęście, musiała gotować obiad i dawała nam wolna rękę, bylebyśmy tylko pozostawili w spokoju kuchnię i spiżarnię.
Szczególnie utkwił mi w pamięci, jak raz pociągiem z krzeseł zajechaliśmy do Afryki. Tam naturalnie musieliśmy stać się Murzynami. W tym celu umazaliśmy się jak można najdokładniej atramentem. Przy okazji poplamiliśmy gruntownie ubranie. Zabawa była na sto dwa. W pewnej chwili zadzwonił dzwonek. Pełna winy cisza zajęła miejsce dzikich wrzasków. Zdetonowani tym brakiem hałasu rodzice zaniepokojeni weszli do mieszkania. Na nasz widok ogarnęło ich lekkie przerażenie, tylko moja mama trzęsła się od wewnętrznego śmiechu (przyznała mi się do tego wiele lat później). Nie wiedziano jak nas ukarać, gdy nasze matki nie uznawały bicia. W końcu wyrok został wydany: w niedzielę nie zabiorą dzieci do miasta, a teraz Zosia wyszoruje nas do czysta. Zosia wsadziła całą naszą trójkę do wanny i zabrała się najpierw za Bronka. Ponieważ wszystkie środki z kwaskiem cytrynowym i pumeksem łącznie były użyte, Bronek ku naszej uciesze darł się wniebogłosy. Radość nasza nie trwała jednak długo. Po ukończeniu Bronka przyszła kolej na Dzidkę, a w końcu na mnie. Podobno Bronek krzyczał najgłośniej, a ja najdłużej. Murzyńskiej zabawy odechciało nam się na zawsze.
Wkrótce potem rodzice moi wyjechali z Warszawy.

Beztroskie lata

W latach 1931-38 ciocia przyjeżdżała do nas z Bronkiem i Dzidką na wakacje. W tym okresie nawiązała się między mną, a Bronkiem głęboka przyjaźń.
Czas wypełniały nam jak to w dzieciństwie bywa najróżnorodniejsze wspólne i podejmowane osobno zabawy. Byli więc Indianie, kowboje, poszukiwacze skarbów, odkrywcy nieznanych lądów i łowcy przygód. Były więc zawody sportowe i skoki na sianie albo lubiane przez dziewczęta przedstawienia i urządzane na cześć lalek uroczystości. Było łażenie po drzewach i na szczudłach, w których ja zwykle nie brałam udziału. Spacery, wycieczki, kąpiele w lodowatozimnym strumieniu, zbieranie jagód, samotne wyprawy Bronka na ryby i inicjowane zwykle przez niego grzybobrania. Dżdżyste dni urozmaicały nam gry w warcaby i durnia, potem w sześćdziesiąt sześć i tysiąca, a także pasjanse i książki.
Pomoc w robotach rolnych, a w szczególności przy sianokosach i sprzęcie zboża zatracała z biegiem czasu charakter zabawy.
Wielkiemi naszymi przyjaciółmi były zwierzęta: konie, krowy, psy, cielęta i okazowo wielki kot. Ulubieńcem naszym był czarnobiały kundel „Zuch”, który szczególnie upodobał sobie Bronka. Do tradycji należało pojenie koni w odległym o kilometr strumieniu, odprowadzanie ich na pastwisko i codzienne wyjazdy wieczorem po mego ojca, który wracał z pracy w mieście. Z końmi umieliśmy dawać sobie radę świetnie, znaliśmy tajemnice zaprzęgu, pomagaliśmy je czyścić i karmić, a Bronkowi pozwalano nawet samemu jeździć beczką po wodę do rzeczki, co przy bardzo stromym zjeździe wymagało szczególnych umiejętności.
Czasami zdarzały się szczególne atrakcje jak na przykład zjazd Bronka na dno głębokiej studni, celem jej oczyszczenia, lub wydobycia urwanego wiadra.

Specjalną kategorię stanowiły zajęcia o charakterze „naukowym”, których inicjatorem był przeważnie Bronek. A więc zbieranie kamieni, które było dalszym ciągiem poszukiwania skarbów, kolekcjonowanie porostów i hub, suszenie roślin do zielników, obserwacje różnych stworzeń, obserwacje pogody, chmur, gwiazd i księżyca a także nieudane próby zakładania terrariów. Wiele pożytecznych z tych zabaw powstało pod wpływem lektury starych roczników „Iskier”. Na jesieni jechały zwykle do Warszawy paki z aktualnie zebranymi „skarbami”. Oprócz kamieni, kory, szyszek, porostów zdarzał się czasami żywy konik polny w pudełku i z reguły dwie pary najwyższych szczudeł, które na Żoliborzu stawały się sensacją i przedmiotem zazdrości całego podwórka. Kolekcje te nie były bez wartości, skoro plony ostatnich kilku wakacji powiększały zbiory gabinetu przyrodniczego gimnazjum im. Poniatowskiego, do którego uczęszczał Bronek. Bronka zbiory zawierały zresztą zwykle najciekawsze i najwspanialsze okazy, a to z powodu jego wyostrzonej spostrzegawczości, systematyczności i zamiłowania do każdego zajęcia, jakiemu się oddawał.
Do najcenniejszych dla mnie wspomnień z tego okresu należą jednak nie zabawy, a wielogodzinne rozmowy, których treść i sceneria jak film przesuwa mi się przed oczami.
Bardzo często nasze jak najbardziej dziecinne wyprawy zdobywcze kończyły się tym, ze wódz razem z drużyną (całą drużyną bywałam wtedy ja) siadał i zaczynał jednostronną często dyskusję. Biesiady takie nie odbywały się na sucho, żołądek brał w nich z reguły udział. Terenem ich bywał koniec ogrodu, gdzie rosło kilka zapomnianych przez starszych czereśni i śliw, „szwedzka mogiła” - wzgórek porośnięty rzadkimi brzozami, obfity w poziomki i jagody, krzaki czarnych porzeczek pod ścianami domu i najczęściej pole grochu. Tematy były różne i zwykle bardzo poważne, co nie przeszkadzało, że przerywane były ćwiczeniami w pożytecznych umiejętnościach jak na przykład gwizdanie na palcach, lub plucie na odległość. Bronek, starszy ode mnie o dwa lata i wychowany w wielkim mieście, dzielił się ze mną zarówno swoją wiedzą i doświadczeniem, jak i wątpliwościami. Chłonęłam to wszystko nie zawsze bez sprzeciwu.

Pamiętam gorące, suche popołudnie spędzane w grochowisku, niedaleko samotnej, dzikiej gruszy na wzgórzu, kiedy to w ciągu kilku godzin zapoznałam się z teorią Darwina. Wzbudziła ona we mnie sprzeciwy natury religijnej. Wiele razy wracaliśmy do tego tematu. Bronek znajdował coraz to nowe argumenty. Od ichtiozaurów które wyginęły, aż po nasze poczciwe psy - bliskie krewniaki wilków.
Gdy byliśmy nieco starsi i pozwalano nam kłaść się później spać, rozmowy nasze przenieśliśmy na wieczorne godziny. Siadaliśmy wtedy na leżakach na werandzie i półgłosem zdobywaliśmy wszechświat. Czasami zdarzało się, że dorośli zapominali o nas i wtedy rozmowy nasze przeciągały się do późna w nocy. Błądziliśmy po rozgwieżdżonym niebie między Orionem, Wielką Niedźwiedzicą i Mleczną Drogą. Bronek opowiadał o heliocentrycznym systemie Kopernika, o mgławicowej teorii powstania świata, o Ptolemeuszu, Arystotelesie, Galileuszu i Einsteinie. Tym ostatnim zupełnie nie mogłam dać sobie rady, a dziś mi się wydaje, ze i Bronek nie bardzo wtedy wiedział o co naprawdę chodzi.

Tematy te wywoływały z kolei rozważania światopoglądowe. Bronek- wychowany w RTPD chociaż na lekcje religii uczęszczał dodatkowo, a w późniejszym okresie przedmiot en obowiązywał go w gimnazjum, uważał się w tym czasie za ateistę i do mnie uczennicy klasztornej odnosił się z lekkim pobłażaniem. Z czasem, w okresie wojennym sytuacja miała ulec zmianie. Ziarna wątpliwości zasiane w mojej duszy w letnie wieczory wydały plon w postaci odrzucenia przede mnie religii. Bronkowi natomiast czysty materializm nie wystarczał. W poszukiwaniu praprzyczyny doszedł do swojego rodzaju panteizmu, który połączył z etyką chrześcijańską. Ale wtedy, gdy miał lat piętnaście, jego materializm był wojujący i dyskusje nasze nie skończyły się razem z wakacjami. Gromadziliśmy w ciągu roku argumenty, aby na następne lato podjąć spór na nowo. Spór jednak nie rozgorzał.

Ostatnie wakacje 1938 r. upłynęły pod znakiem lotnictwa i układania planów na przyszłość. Bronek ukończył właśnie gimnazjum i miał zamiar w przyszłości zostać lotnikiem. Pilotem i konstruktorem. Poza tym pochłonięty był wspomnieniami z zimowych ferii w Zakopanem. Opowiadał o swoich wrażeniach, a ja mu zazdrościłam z całej duszy i marzyłam o podobnych sukcesach. Mnie zresztą w tym okresie pochłonęło na bardzo krótki czas harcerstwo. Bronek w przeciwieństwie do swojej siostry, nie interesował się nigdy harcerstwem. Lubił uprawiać sport dla samego sportu, moralizatorstwo prawa harcerskiego denerwowało go, a gry terenowe uważał za dziecinadę. Wolny czas poświęcał często na „zaszywki” intelektualne. Masę czytał i studiował. Grube bruliony zapełniał drobno pisanymi notatkami i wyciągami ze swej lektury. Zajmował się dosłownie wszystkim, ale z biegiem czasu coraz bardziej wciągała go matematyka i fizyka. Mając siedemnaście lat wdawał się ze swoim ojcem, albo jego kolegami w długie dyskusje, całkowicie niezrozumiałe dla otoczenia. Lubił także grę w szachy. Obserwować to mogłam jednak dopiero nieco później.

Owego lata Bronek wyjątkowo dużo pracował w polu, a poza tym rysował. Przywiózł ze sobą kredki, ołówki i blok i poświęcał się swemu zamiłowaniu z wytrwałości. Rysował psy, koty, szczenięta, stary stylowy spichrz, drzewa na podwórku i pejzaże. Dziś, gdy przypominam sobie te rysunki, a widzę niektóre z nich zupełnie dokładnie, wydaje mi się, że choć były dość konwencjonalne i naiwne, jednak trafnie oddawały nie tylko podobieństwo ale i charakter przedmiotów. Szczególnie udane były portrety zwierząt.
Po latach te rysunki stały się nam wszystkim podwójnie drogie, jako pamiątki naszego dzieciństwa, rysowane ręką nieżyjącego już wtedy Bronka. Spłonęły one jak i wszystko w mieszkaniu wujostwa na Żoliborzu.

Lata wojny

Zimą 1939-40 spotkały się nasze rodziny w komplecie w Warszawie. Po krótkim pobycie w przepełnionym do granic możliwości mieszkaniu wujostwa, rodzice moi wynajęli 2 pokoje w tym samym domu przy ul. Słowackiego, a następnie wiosną 40 roku przenieśli się o dwa domy dalej na ulicę Krechowiecką. Mieliśmy więc możliwość widywania się codziennie.

Wojenne przejścia nas chwilowo oddaliły. Powrócił z wędrówki wojennej sam jeden ostatni z całej kompanii przysposobienia wojskowego, z którą wyszedł we wrześniu z Warszawy. Twarz miał zniekształconą opuchlizną od ciągłych czyraków. O przejściach swoich rozmawiał ze mną mało. W domu panowało stale podniecenie. Napływały wiadomości o naszych krewnych, szykowano pierwsze paczki do oflagu. Niemcy ogłosili wezwanie do oficerów, którzy brali udział w wojnie aby stawili się w dniu 14 grudnia na dworcu Gdańskim w celu wyjazdu do obozów. Ojciec mój, który w Warszawie nie był znany zlekceważył to po prostu. Wujek Władek został wyprawiony przez Węgry do Francji. Czasy były wyjątkowo ciężkie. Brakowało węgla, tłuszczu, mąki, ziemniaki były przemrożone i obrzydliwie słodkie. Bronek, wraz dawną służącą wujostwa, Irenką, jeździł na wieś po żywność. Uczęszczał również na komplety drugiej licealnej.

Pomimo tych ciężkich warunków i grozy pierwszych miesięcy okupacji (było to już po pierwszej masowej egzekucji w Wawrze) na przekór wojnie i śmierci rozkwitło tej zimy wśród młodzieży na Żoliborzu bujne życie towarzyskie. Pamiętam liczne, choć bardzo skromne herbatki i podwieczorki z tańcami i prawie codziennie wieczory brydżowe. W słoneczne niedziele każdy, kto miał jakiś taki sprzęt wyruszał na Bielany. Zima była mroźna i śnieżna, w lasku na każdej górce panował niesamowity tłok. Dwa lata później w taką samą zimę spaliliśmy deski w termonach, a dwie pary lepszych Bronek gdzieś zakopał.

Wydawałoby się, że opisana atmosfera nie sprzyjała rozwojowi konspiracji. A jednak już coś zaczęło się dziać wśród żoliborskiej młodzieży. W któryś styczniowy, czy lutowy Zmierzch przyniósł mi Bronek do pokazania (upewniwszy się najpierw, że nikogo w domu nie ma) plik drukowanych na jaskrawo-zielonymi papierze ulotek nawołujących do potępienia i towarzyskiego odizolowania kobiet utrzymujących stosunki z Niemcami. Wtedy to po raz pierwszy padło słowo organizacja. Wkrótce potem zaczęła się pojawiać w naszym domu, czytywana przez wszystkich członków rodziny konspiracyjna prasa. Z początku nieregularnie, a potem codzień i większej rozmaitości. Po paru latach mogliśmy czytywać biuletyny i gazetki, oraz ulotki propagandowe różnych odcieni politycznych od lewicowych, aż po nacjonalistyczne. Bronek musiał się cieszyć wszędzie zaufaniem.
Dziś dowiedziałam się, że pierwsze grupy konspiracyjne, złożone z kolegów Bronka - przyszłych członków Petu zaczęły tworzyć się w październiku- listopadzie 1939 roku.

Chyba jeszcze tej zimy otworzono napowrót w domu, gdzie mieszkali wujostwo, na tej samej klatce schodowej prywatną wypożyczalnię książek prowadzoną przez siostry Komornickie. Zaopatrzona była ta biblioteka inteligentne i bogato, w wszystkie rodzaje książek. Od dobrej sensacji i kryminału, poprzez literaturę piękną, reprezentowaną przez wszystkie dostępne dzieła klasyków i współczesnych pisarzy, aż po duży wybór książek popularno-naukowych i technicznych. Na lewo można było wypożyczyć zakazane tytuły. Czytaliśmy przez pierwsze lata okupacji bardzo dużo i właściwie wszystko. Bronek przerzucał się od najpoważniejszych dzieł do Maxa Branda i Maurycego Leblanc’a. Jedne książki pochłaniał w ciągu paru godzin, inne leżały tygodniami obok wypełniających się notatkami brulionów na stole stojącym między oknami w jadalni. Lektura ta nie wiązała się w zasadzie z przygotowaniami do matury. W ogóle Bronek, o ile pamiętam, uczył się w liceum niewiele. Bardzo zdolnemu i wszechstronnie oczytanemu chłopcu nauka nie sprawia trudności. Program literatury traktował jednak poważnie i w związku z tym przypominał sobie naszą wielką poezję romantyczną i Wyspiańskiego. Bardzo duże wrażenie wywarła na nim Nieboska komedia (jednym z jego pseudonimów był nieco później Pankracy Krasiński), a szczególnie polubił Wesele Wyspiańskiego.

Jesienią 1940 roku został przyjęty do Wyższej Szkoły imienia Wawelberga i Rotwanda. Wraz z nim uczęszczało do niej wielu żoliborskich kolegów, a między innymi późniejsi członkowie Parasola i Zośki, jak Jurek Zborowski i Andrzej Dażwański. Wieśkowi Raciborskiemu, który ze względu na pracę nie mógł regularnie uczęszczać na wykłady pomagał w przerabianiu całego materiału w domu Jurek.

Do mechaniki zabrał się Bronek z gorliwością, Wawelberg miał stanowić etap w jego przyszłej karierze lotnika - konstruktora. Pojawiły się wtedy w jadalni, gdzie sypiał i uczył się, grube tomy podręczników, przyrządy kreślarskie i olbrzymia arkusze Schoellers-Hammer’u. Zaczęłam wtedy chodzić do liceum budowlanego, interesowałam się tym wszystkim bardzo, choć poza zagadnieniami z geometrii wykreślnej niewiele rozumiałam. Czasami rozwiązywaliśmy wspólnie na podstawie podręcznika Bartla zadanie i wspólnie je wykreślaliśmy, współzawodnicząc w jak najcieńszych liniach i jak najmniejszych kółeczkach.

Jesień 1940 roku zapisała się w mojej pamięci pierwszym brutalnym wtargnięciem okupanta w naszą rzeczywistość. Wczesnym rankiem 17 września Niemcy otoczyli dzielnicę kordonem i przetrząsali dom po domu zabierając młodych mężczyzn na ciężarówki. Oficjalnie był to pobór niepracujących na roboty do Niemiec, a w rzeczywistości pierwsza branka do Oświęcimia, którego nazwa nic nam wtedy jeszcze nie mówiła. Bronka wygarnęli wraz z innymi i zawieźli wraz z innymi na punkt zborny. Nikt nie wie czemu należy przypisać niespodziewaną łaskawość młodego niemieckiego oficera, który pomimo iż Bronek nie posiadał żadnego dowodu pracy poza zaświadczeniem ze szkoły, zwolnił go do domu. Później nie raz widziałam łapanki, ale żadna nie zrobiła na mnie tak olbrzymiego wrażenia. Z łapankami oswoiliśmy się: Bronek opracował system chłodzenia po ulicach dla uniknięcia złapania, zdaje się że nie stosował w praktyce.

Druga zima okupacją upływała w innym nastroju niż pierwsza. Po tragicznym upadku Francji jasne się stało, że wojna nie skończy się tak szybko. Konspiracyjna prasa podawać zaczęła potworne w swojej grozie wiadomości z Oświęcimia. Do niektórych mieszkań w naszych domach zastukał listonosz z zawiadomieniem o śmierci w obozie.

Lato nie poprawiło sytuacji. Błyskawiczny marsz hitlerowskich oddziałów poprzez bezkresne obszary Rosji łączył się ze wzmożonymi represjami w kraju.
Wtedy to Bronek został członkiem Petu i rozpoczął zorganizowaną praca samokształceniowo - wychowawczą. Z miejsca został w nią wciągnięty prawie bez reszty. Zakres, metody i treść pracy Petu opracowane już zostały przez innych.

Nową pracą Bronek zainteresował cały dom. Do opracowanych referatów ściągał stosy książek. Biblioteka pań Komornickich nie wystarczała, sięgnął do innych źródeł udostępnionych przez organizację. Dyskutował ze swoim ojcem, zwierzał się ze swych wątpliwości mnie, lub babci, czy też matce, albo po prostu ciągnął w czyjejś obecności długie monologi. Pamiętam, że jeśli tylko ktoś wchodził do pokoju Bronka, on przerywał pracę i zaczynał rozmowę. Ciekawe jest, że początkowo każdy opracowany referat był w całości przed wygłoszeniem go w kole mówiony w domu w obecności naszej nie podnoszącej się już z łóżka babci, lub mojej. Babcia zapoznawała się z literaturą dotyczącą przedmiotu. Bronek nie opracowywał swoich referatów pisemnie. Metoda jego pracy była inna. Po zapoznaniu się gruntownym z materiałem, poczynieniu notatek i przedyskutowaniu poszczególnych zagadnień z kolegami i domownikami opracowywał plan na podstawie którego mówił. Myślał i mówił bardzo jasno, dbając o styl i prawidłową budowę zdań. Trudność natomiast sprawiała mu wymowa. Jąkał się czasami i zacinał. Dlatego też przygotowywał się do swojej pracy głośno, a że najchętniejszymi słuchaczami byłyśmy babcia i ja, więc to też my najczęściej uczestniczyłyśmy w jego przygotowaniach. Ważne też było nasze zdanie i uwagi dotyczące całości i fragmentów referatu. Bronek, pomimo że, na obcych sprawiał wrażenie zbyt pewnego siebie, nie był w gruncie rzeczy wcale zarozumiały.

Wszystkie okupacyjne lata były piękne i upalne. Wisła przyciągała na dziką plażę. W pogodne dni kto tylko miał czas, szedł nad wodę. Wprawdzie Niemcy urządzali od czasu do czasu łapanki, ale zwykle działo się to na Pradze, lub Saskiej Kępie. Żoliborz jakoś miał szczęście. I my naturalnie korzystaliśmy z kąpieli. Początkowo chodziliśmy na plażę we trojkę, lub całą podwórkową bandą. Później Dzidka zaczęła pracować w tytoniowej fabryce i nie miała czasu, a podwórkowe stosunki uległy lekkiemu rozluźnieniu. Chodziliśmy już wtedy nie to tylko na plażę, a na kajaki sami, lub częściej w “Wawelbergowsko- Petowskim” towarzystwie. Wesoło było bardzo. Chłopców trzymały się różne kawały, których ofiarą bywałam zwykle ja, jako nie pływająca. Nie bałam się tego bardzo, gdyż miałam zaufanie do Bronka i świetnie pływającego Wieśka.

Wieczorami chodziliśmy często na działkę pomagać wujkowi. Nieduża to była pomoc, chociaż trzeba przyznać, że Bronek okresami dzielnie z ojcem współpracował. Główny jednak ciężar spoczywał na wujku. Gdy nie było pogody lub pieniędzy na wypożyczenie kajaków szliśmy na spacer. Dziwne to były spacery. Chodziliśmy oboje szybko, dużymi krokami, nie zważaliśmy na niepogodę i błoto. Ulubiona trasa była droga wałami wzdłuż Wisły do Bielan. Gdy mieliśmy czas szliśmy aż do Młocin. Prawie nigdy nie odpoczywaliśmy i nie korzystaliśmy z tramwajów. Z powrotem wracaliśmy również na piechotę, chociaż dla odmiany młocińską szosą. Tylko, gdy goniła godzina policyjna, wsiadaliśmy do piętnastki. Rozmawialiśmy całą drogę bez przerwy na pogodne lub poważne tematy.

Jesienią 1941 r. zaczął Bronek pracować w małym sabotażu. Z początku ukrywał to przed domownikami. Ale późne, po godzinie policyjnej powroty, często poplamione klajstrem lub farbą ręce i ubranie zdekonspirowały go. Zdaje się, że pierwsza została wtajemniczona jego matka. Przestał się też z tym kryć i chętnie opowiadał mi swoje przygody. Z czasem zaczął mnie zabierać ze sobą na wyprawy. Nie uprzedzał mnie o tym, wpadał niespodziewanie i szliśmy naklejać lub pisać. Mówił, że we dwoje z kobietą jest bezpieczniej, ale wiedział dobrze, że sprawia mi tym przyjemność. Ale bo tez było w tym zajęciu więcej chyba elementu przekory i figla, niż świadomej roboty. Z jakąś satysfakcją rysowało się karykatury Hitlera i pisało „Kaput”' lub „Verboten”. Z jakim zachwytem słuchałam o przekręcaniu drogowskazów lub zamalowaniu na nich nazw i wpisaniu hasła „ Jeder Weg führt nach Berlin, Berlin, Berlin ….” [Każda droga prowadzi do Berlina …] Inne akcje, które pamiętam to oblewanie kwasem ubrań kobiet chodzących z Niemcami. Polowaliśmy wtedy cały wieczór w kilka osób, niestety nie pamiętam już z kim, na takie pary i udało się złapać dwie. Więcej nie było. Niezapomniane były też akcje w kinie „Świat”. W dwóch uczestniczyłam jako asysta. Bilety były kupione zawczasu, zajmowaliśmy miejsca po dwie, trzy osoby w różnych punktach sali i na sygnał, którym był pierwszy pocałunek na ekranie, chłopcy rzucali ampułki z gazem, oblewali ekran atramentem i wszczynali hałas. Przyjemność była podwójna. Można było być w kinie i robić hecę. Podchodziliśmy do tego wybitnie sportowo. Naturalnie, ze wszystkie te akcje miały swój cel, o którym wiedzieliśmy, ale element przygody zawarty w nich grał też dużą rolę. Potem, już w „parasolowych” czasach zabierał mnie Bronek na rozpoznania, nie zdradzając mi ich celu.

Chyba równocześnie z małym sabotażem zaczęła się w domu pojawiać broń, która potrzebna była do celów szkoleniowych. Wieczorem Bronek zaznajamiał mnie z działaniem i budową aktualnie posiadanego eksponatu. Działo się to w okresie, kiedy skontaktował mnie już oficjalnie z żeńskimi grupami „Petu”. Bronek nocował wtedy w prowadzonej przez moich rodziców restauracji „Jaskółka” w charakterze stróża nocnego. Często wracał po godzinie policyjnej z kompromitującymi materiałami lub bronią. Jeśli chciał je nam pokazać , to robił to przeważnie w naszym mieszkaniu na I piętrze, a następnie ukrywał w piwnicy. Nie zostawiał nigdy broni przy sobie. Ostrożność ta okazała się potrzebna, gdyż raz wieczorem został zrewidowany przez podpitego komisarza policji, gościa „Jaskółki”.
Z czasem, gdy z „Petu” została wyłoniona kompania do zadań specjalnych Bronek zjawiał się z reguły „czysty”, choć nieraz bardzo późno.

W miarę upływu czasu robota podziemna narastała, by w końcu uniemożliwić Bronkowi nawet studia, które przerwał w połowie 42 roku. Bronek organizował wtedy nowe koła, jeździł na Mokotów i Wolę, przekonywał, dyskutował, wygłaszał referaty i sam usilnie się szkolił. Przygotowywał się do akcji bojowych. Oprócz programu czysto wojskowego w skład szkolenia weszło przygotowanie sportowe i dżudżitsu. Podobało się to Bronkowi szalenie, ćwiczył chwyty gdzie mógł i z kim mógł. Usiłował nawet mnie na to namówić. Dla celów szkoleniowych została sporządzona przez Wieśka seria zdjęć. Na których Bronek wraz z Andrzejem Dażwańskim demonstrowali fazy poszczególnych ćwiczeń. Bardzo to były sympatyczne te zdjęcia, na których duże zgrabne sylwetki zwinnych chłopców, Bronka nieduża drobna i ciemna, a Andrzeja długa i jasna utrwalone zostały w akrobatycznych pozach.




Wiosna doszły ćwiczenia terenowe i strzelnice. Zajęcia te bardzo lubił, stanowiły one wielką frajdę dla niego, gdyż zawierały elementy sportowo-ruchowe, a tego lata prawie nie miał już Bronek czasu na kajaki i wycieczki nad Wisłę.

Wspólne przeżycia wzmocniły i tak silną więź pomiędzy członkami grupy. Widywali się co dzień kilkakrotnie służbowo, a poza tym ich stosunki towarzyskie z biegiem czasu zawęziły się do kontaktów między sobą i członkami rodzin, czy najbliższymi wtajemniczonymi znajomymi. Do grona przyjaciół należeli między innymi: Bronek, Wiesiek, Jurek-Jeremi, Rysiek Hoffmann, Andrzej-Blondyn oraz dziewczęta: Dzidka, Jaśka, Baśka G. i ja, potem doszła Zosia – narzeczona Wieśka. Spotykaliśmy się całą gromada przeważnie z okazji czyichś imienin. Pamiętam miły, domowy nastrój imienin Wieśka w jego ciasnym mieszkaniu na Krasińskiego, imieniny Jurka trochę sztywne z powodu zbyt dużej ilości nieznanych i starszych od nas twarzy, imieniny Jaśki a przede wszystkim karnawałowe imieniny Dzidki, drugiego marca 43 roku. Siostra Bronka, choć nie brała bezpośredniego udziału w życiu „Petu”, była bardzo lubiana i darzona przez chłopców sympatią. Na imieniny urządzono jej niespodziankę w postaci porwania pod pretekstem gromadnego odprowadzenia do domu z wieczorku u wujostwa na całonocne szaleństwo urządzone ze składek u ciotki Wiesia.
Ostanie przyjęcie odbyło się w drugi dzień Bożego Narodzenia u mnie. Było dużo luda, choć sami swoi, wznosiliśmy toasty wiśniówką, która była nastawiona przez ojca w 40 roku i nie doczekała się końca wojny, rozpoczęta na naszą uroczystość. Było swojsko i miło, ale trochę smutno – Jurek i Jaśka przyrzekli nie tańczyć do wyzwolenia.

Żoliborska grupa stanowiła już wtedy trzon przyszłego Parasola. Chłopcy mieli już za sobą Arsenał, Celestynów, Bürkla i inne akcje. Działalność Bronka z tego okresu opisana została w raportach i wspomnieniach jego towarzyszy walki i pana Bolesława[Srockiego]. We wspomnieniach tych podkreślone są jego niespodziewane nieraz dla otoczenia cechy dobrego dowódcy. Wydaje mi się, że cechy te wypływały z przyrodzonych i już w dzieciństwie zaznaczających się właściwości charakteru.

Bronek był typem intelektualisty, naukowca, ale i organizatora. Był szczery, prawy, odważny i tym zaskarbiał sobie sympatie i zaufanie towarzyszy, mimo pewnej chropowatości obejścia, która wynikała z nieśmiałości, a wydawać się mogła zarozumialstwem. Należał do tych, co nie pociągają od razu, a zyskują przy bliższym poznaniu. Dokładność, systematyczność i spostrzegawczość w połączeniu z zamiłowaniem do wszystkiego co robił z wybitnymi zdolnościami i inteligencją umożliwiały jak najlepsze przygotowanie każdego zadania. Pomimo drobnej budowy i nie najlepszego zdrowia był silny i zręczny, a dzięki opanowaniu i zawziętości w razie potrzeby – wytrzymały. Trochę powolny choć nerwowy, z natury był błyskotliwy w działaniu i decyzji.
W ostatnich tygodniach stycznia 44 roku Bronek bywał wieczorami b. poważny, zamyślony i małomówny. Przyczyny tego zrozumiałam dopiero później. Musiał być bardzo pochłonięty przygotowaniami do swojej pierwszej samodzielnej akcji. Nie mogłam nic o tym naturalnie wiedzieć (z Petu nie trafiłam bezpośrednio do Parasola).

1 lutego rozległy się strzały na rogu ul. Piusa i Al. Ujazdowskich. Precyzyjnie przygotowana i rozegrana akcja uwieńczona została pomyślnym wynikiem. Zwycięstwo zostało jednak okupione śmiercią czterech uczestników zamachu. Zginął Bronek – dowódca akcji, Juno, Sokół i Cichy. Dziś, po trzynastu latach żyje tylko jeden Miś.

Wszystkie pamiątki po Bronku spaliły się w czasie powstania. Pozostały tylko nasze wspomnienia i dwie fotografie. Jedna z nich bardzo zniszczona dobrze odtwarza jego twarz z okresu chłopięcego. Druga, oficjalna z kennkarty nie jest jego podobizna z codziennych dni. Bronek rzadko miał taki olśniewający wygląd. Nie dbał zbytnio o wygląd i elegancję, zresztą warunki finansowe wujostwa na to nie pozwalały. Często bywał nieogolony, rzadko kiedy uczesany. Chętnie chodził w swetrze pod szyję lub z otwartym kołnierzykiem, krawatów nie lubił. Ubrania nosił z przerabianych i farbowanych na brązowo mundurów. Na nogach niemieckie saperki[traperki?], na głowie wytarty kapelusz. Wyraz twarzy miał całkiem inny. Bywał poważny lub zamyślony i wtedy marszczył czoło i wydymał usta. Bywał wesoły, śmiał się głośno i szeroko pokazując duże ,ładne zęby. Spojrzenie miewał przenikliwe i surowe, lub oczy pełne chochlików psoty czy ironii. Nie pamiętam go jednak tak lirycznie sentymentalnym jak na tym ostatnim zdjęciu. Szkoda, ze nie ocalał rysowany pastelami przez Dzidkę jego portret.

W chwili obecnej wokół postaci Bronka, jego życia i śmierci zaczyna narastać legenda. Nie byłam przy nim w ostatnich jego chwilach, nie miałam odwagi prosić o pozwolenie odwiedzenia go w szpitalu, by nie powiększać grona osób, które mogły go swymi odwiedzinami zdekonspirować. Umarł po czterech dniach cierpień na rękach Zosi, pielęgnowały go także Marysia i tak lubiana przezeń Dorota. Od nich wiem, jak ciężko mu było umierać. Był przytomny cały czas. Nie był spokojny ani cierpliwy. Chciał żyć, przede wszystkim żyć.

Janina Lenczewska

Łódź, dn.24.3.1957

1 komentarz: