Bronek
Pietraszewicz- Lot
Bardzo trudno jest
zamknąć czyjąś postać i życie na kartkach papieru. A
szczególnie trudno, gdy postać jest tak bogata jak Bronek. Czyny
jego zostały opisane w kronice Parasola przez innych. Ja zaś
postaram się przedstawić go tak jak pamiętam, od prywatnej,
domowej strony. Co prawda w ostatnich latach jego życia działalność
organizacyjna pochłaniała go bez reszty, jednak z drugiej strony
cała rodzina uczestniczyła w jakimś stopniu w jego konspiracyjnej
robocie. I tak dwa te nurty zazębiały się i splatały coraz
ściślej.
Pierwsze zabawy
Bronka, jako jego
bliska krewna znałam od bardzo wczesnego dzieciństwa. Przyjaźń
nasza rozpoczęła się jednak trochę później. Jako dziecko byłam
słaba i nieruchliwa, Bronek zaś od najmłodszych lat zdradzał
przedziwne talenty do akrobacji i psikusów, choć na zdrowiu zbyt
silny nie był. Przewodził nam w naszych zabawach , o ile się w
ogóle chciał z nami bawić (ze swoją o rok młodszą siostrą
Dzidką i ze mną młodszą o dwa lata). Nie zawsze dobrze się te
zabawy kończyły, czasami rodzice kładli im radykalny i szybki
kres, ale na ogół wstrzymywali się od ingerencji i zostawiali nam
dużą swobodę.
Pamiętam dobrze
zimę 1930 r., kiedy to znalazłam się wraz z rodzicami u wujostwa
Pietraszewiczów w ich mieszkaniu na Żoliborzu. Miałam wtedy
niecałe 6 lat, a Bronek - 8. Chodziliśmy wszyscy do RTPD na placu
Wilsona. Bronek do pierwszego oddziału szkoły, a ja z Dzidką do
przedszkola. Dzięki temu rano panował w domu spokój, po południu
zaś, kiedy wszyscy się schodzili, zaczynało się gwarno i wesoło.
W trzypokojowym mieszkaniu kwaterowało razem 10 osób, w tym troje
dzieci i dwóch dorastających, przyrodnich braci Bronka.
Jeżeli tylko była
pogoda, pozwalano nam bawić się na podwórku. Odpowiadało nam to
bardzo, z tym, że do podwórka zaanektowaliśmy i ulicę, która
nosiła wtedy nazwę Marymonckiej (dziś Słowackiego). Ulica była
szeroka, obsadzona starymi topolami, które według legendy sadził
król Jan III i zupełnie niezabudowana, stał na niej tylko nasz
dom. Za to jeździł nią tramwaj. Do wielkich przyjemności należało
przebieganie przed nim i zmuszanie motorniczego do dzwonienia. Do
jeszcze większych podkładanie małych kamyków pod koła. Tramwaj
rozgniatał je na proszek. Większe lub o okrągłych kształtach
strącał. Raz Bronek zwędził swojemu ojcu fałszywą
pięciozłotówkę.
Położyliśmy ją na torach i z napięciem
obserwowaliśmy co z tego wyniknie. Wbrew naszym oczekiwaniom nie
została przepołowiona, a tylko rozpłaszczona na nieforemny placek.
Wujek zauważył jej brak po kilku dniach. Kiedy wyszło na jaw, ze
Bronek był sprawcą jej zniknięcia, ojciec jego ceniący uczciwość
ponad wszystko, zmartwił się bardzo. Skoro jednak dowiedział się
do jakich celów została użyta, tak ucieszył się, że nie
wzięliśmy monety dla jej pieniężnej wartości, ani nikogo nie
oszukaliśmy, że zapomniał nas skarcić. Tak więc ominęła nas
spodziewana kara.
Dni niepogodne i
wieczory były dużo mniej atrakcyjne. Za to w okresie
rekonwalescencji po śwince, która wszyscy przechodziliśmy,
znalazło się parę wesołych przedpołudni, kiedy to starsi
wyjechali do miasta zostawiając nas na opiece służącej Zosi.
Zosia na nasze szczęście, musiała gotować obiad i dawała nam
wolna rękę, bylebyśmy tylko pozostawili w spokoju kuchnię i
spiżarnię.
Szczególnie utkwił
mi w pamięci, jak raz pociągiem z krzeseł zajechaliśmy do Afryki.
Tam naturalnie musieliśmy stać się Murzynami. W tym celu
umazaliśmy się jak można najdokładniej atramentem. Przy okazji
poplamiliśmy gruntownie ubranie. Zabawa była na sto dwa. W pewnej
chwili zadzwonił dzwonek. Pełna winy cisza zajęła miejsce dzikich
wrzasków. Zdetonowani tym brakiem hałasu rodzice zaniepokojeni
weszli do mieszkania. Na nasz widok ogarnęło ich lekkie
przerażenie, tylko moja mama trzęsła się od wewnętrznego śmiechu
(przyznała mi się do tego wiele lat później). Nie wiedziano jak
nas ukarać, gdy nasze matki nie uznawały bicia. W końcu wyrok
został wydany: w niedzielę nie zabiorą dzieci do miasta, a teraz
Zosia wyszoruje nas do czysta. Zosia wsadziła całą naszą trójkę
do wanny i zabrała się najpierw za Bronka. Ponieważ wszystkie
środki z kwaskiem cytrynowym i pumeksem łącznie były użyte,
Bronek ku naszej uciesze darł się wniebogłosy. Radość nasza nie
trwała jednak długo. Po ukończeniu Bronka przyszła kolej na
Dzidkę, a w końcu na mnie. Podobno Bronek krzyczał najgłośniej,
a ja najdłużej. Murzyńskiej zabawy odechciało nam się na zawsze.
Wkrótce potem
rodzice moi wyjechali z Warszawy.
Beztroskie lata
W latach 1931-38
ciocia przyjeżdżała do nas z Bronkiem i Dzidką na wakacje. W tym
okresie nawiązała się między mną, a Bronkiem głęboka przyjaźń.
Czas wypełniały
nam jak to w dzieciństwie bywa najróżnorodniejsze wspólne i
podejmowane osobno zabawy. Byli więc Indianie, kowboje, poszukiwacze
skarbów, odkrywcy nieznanych lądów i łowcy przygód. Były więc
zawody sportowe i skoki na sianie albo lubiane przez dziewczęta
przedstawienia i urządzane na cześć lalek uroczystości. Było
łażenie po drzewach i na szczudłach, w których ja zwykle nie
brałam udziału. Spacery, wycieczki, kąpiele w lodowatozimnym
strumieniu, zbieranie jagód, samotne wyprawy Bronka na ryby i
inicjowane zwykle przez niego grzybobrania. Dżdżyste dni
urozmaicały nam gry w warcaby i durnia, potem w sześćdziesiąt
sześć i tysiąca, a także pasjanse i książki.
Pomoc w robotach
rolnych, a w szczególności przy sianokosach i sprzęcie zboża
zatracała z biegiem czasu charakter zabawy.
Wielkiemi naszymi
przyjaciółmi były zwierzęta: konie, krowy, psy, cielęta i
okazowo wielki kot. Ulubieńcem naszym był czarnobiały kundel
„Zuch”, który szczególnie upodobał sobie Bronka. Do tradycji
należało pojenie koni w odległym o kilometr strumieniu,
odprowadzanie ich na pastwisko i codzienne wyjazdy wieczorem po mego
ojca, który wracał z pracy w mieście. Z końmi umieliśmy dawać
sobie radę świetnie, znaliśmy tajemnice zaprzęgu, pomagaliśmy je
czyścić i karmić, a Bronkowi pozwalano nawet samemu jeździć
beczką po wodę do rzeczki, co przy bardzo stromym zjeździe
wymagało szczególnych umiejętności.
Czasami zdarzały
się szczególne atrakcje jak na przykład zjazd Bronka na dno
głębokiej studni, celem jej oczyszczenia, lub wydobycia urwanego
wiadra.
Specjalną
kategorię stanowiły zajęcia o charakterze „naukowym”, których
inicjatorem był przeważnie Bronek. A więc zbieranie kamieni, które
było dalszym ciągiem poszukiwania skarbów, kolekcjonowanie
porostów i hub, suszenie roślin do zielników, obserwacje różnych
stworzeń, obserwacje pogody, chmur, gwiazd i księżyca a także
nieudane próby zakładania terrariów. Wiele pożytecznych z tych
zabaw powstało pod wpływem lektury starych roczników „Iskier”.
Na jesieni jechały zwykle do Warszawy paki z aktualnie zebranymi
„skarbami”. Oprócz kamieni, kory, szyszek, porostów zdarzał
się czasami żywy konik polny w pudełku i z reguły dwie pary
najwyższych szczudeł, które na Żoliborzu stawały się sensacją
i przedmiotem zazdrości całego podwórka. Kolekcje te nie były bez
wartości, skoro plony ostatnich kilku wakacji powiększały zbiory
gabinetu przyrodniczego gimnazjum im. Poniatowskiego, do którego
uczęszczał Bronek. Bronka zbiory zawierały zresztą zwykle
najciekawsze i najwspanialsze okazy, a to z powodu jego wyostrzonej
spostrzegawczości, systematyczności i zamiłowania do każdego
zajęcia, jakiemu się oddawał.
Do najcenniejszych
dla mnie wspomnień z tego okresu należą jednak nie zabawy, a
wielogodzinne rozmowy, których treść i sceneria jak film przesuwa
mi się przed oczami.
Bardzo często
nasze jak najbardziej dziecinne wyprawy zdobywcze kończyły się
tym, ze wódz razem z drużyną (całą drużyną bywałam wtedy ja)
siadał i zaczynał jednostronną często dyskusję. Biesiady takie
nie odbywały się na sucho, żołądek brał w nich z reguły
udział. Terenem ich bywał koniec ogrodu, gdzie rosło kilka
zapomnianych przez starszych czereśni i śliw, „szwedzka mogiła”
- wzgórek porośnięty rzadkimi brzozami, obfity w poziomki i
jagody, krzaki czarnych porzeczek pod ścianami domu i najczęściej
pole grochu. Tematy były różne i zwykle bardzo poważne, co nie
przeszkadzało, że przerywane były ćwiczeniami w pożytecznych
umiejętnościach jak na przykład gwizdanie na palcach, lub plucie
na odległość. Bronek, starszy ode mnie o dwa lata i wychowany w
wielkim mieście, dzielił się ze mną zarówno swoją wiedzą i
doświadczeniem, jak i wątpliwościami. Chłonęłam to wszystko nie
zawsze bez sprzeciwu.
Pamiętam gorące,
suche popołudnie spędzane w grochowisku, niedaleko samotnej,
dzikiej gruszy na wzgórzu, kiedy to w ciągu kilku godzin zapoznałam
się z teorią Darwina. Wzbudziła ona we mnie sprzeciwy natury
religijnej. Wiele razy wracaliśmy do tego tematu. Bronek znajdował
coraz to nowe argumenty. Od ichtiozaurów które wyginęły, aż po
nasze poczciwe psy - bliskie krewniaki wilków.
Gdy byliśmy nieco
starsi i pozwalano nam kłaść się później spać, rozmowy nasze
przenieśliśmy na wieczorne godziny. Siadaliśmy wtedy na leżakach
na werandzie i półgłosem zdobywaliśmy wszechświat. Czasami
zdarzało się, że dorośli zapominali o nas i wtedy rozmowy nasze
przeciągały się do późna w nocy. Błądziliśmy po
rozgwieżdżonym niebie między Orionem, Wielką Niedźwiedzicą i
Mleczną Drogą. Bronek opowiadał o heliocentrycznym systemie
Kopernika, o mgławicowej teorii powstania świata, o Ptolemeuszu,
Arystotelesie, Galileuszu i Einsteinie. Tym ostatnim zupełnie nie
mogłam dać sobie rady, a dziś mi się wydaje, ze i Bronek nie
bardzo wtedy wiedział o co naprawdę chodzi.
Tematy te
wywoływały z kolei rozważania światopoglądowe. Bronek- wychowany
w RTPD chociaż na lekcje religii uczęszczał dodatkowo, a w
późniejszym okresie przedmiot en obowiązywał go w gimnazjum,
uważał się w tym czasie za ateistę i do mnie uczennicy
klasztornej odnosił się z lekkim pobłażaniem. Z czasem, w okresie
wojennym sytuacja miała ulec zmianie. Ziarna wątpliwości zasiane w
mojej duszy w letnie wieczory wydały plon w postaci odrzucenia
przede mnie religii. Bronkowi natomiast czysty materializm nie
wystarczał. W poszukiwaniu praprzyczyny doszedł do swojego rodzaju
panteizmu, który połączył z etyką chrześcijańską. Ale wtedy,
gdy miał lat piętnaście, jego materializm był wojujący i
dyskusje nasze nie skończyły się razem z wakacjami. Gromadziliśmy
w ciągu roku argumenty, aby na następne lato podjąć spór na
nowo. Spór jednak nie rozgorzał.
Ostatnie wakacje
1938 r. upłynęły pod znakiem lotnictwa i układania planów na
przyszłość. Bronek ukończył właśnie gimnazjum i miał zamiar w
przyszłości zostać lotnikiem. Pilotem i konstruktorem. Poza tym
pochłonięty był wspomnieniami z zimowych ferii w Zakopanem.
Opowiadał o swoich wrażeniach, a ja mu zazdrościłam z całej
duszy i marzyłam o podobnych sukcesach. Mnie zresztą w tym okresie
pochłonęło na bardzo krótki czas harcerstwo. Bronek w
przeciwieństwie do swojej siostry, nie interesował się nigdy
harcerstwem. Lubił uprawiać sport dla samego sportu,
moralizatorstwo prawa harcerskiego denerwowało go, a gry terenowe
uważał za dziecinadę. Wolny czas poświęcał często na
„zaszywki” intelektualne. Masę czytał i studiował. Grube
bruliony zapełniał drobno pisanymi notatkami i wyciągami ze swej
lektury. Zajmował się dosłownie wszystkim, ale z biegiem czasu
coraz bardziej wciągała go matematyka i fizyka. Mając siedemnaście
lat wdawał się ze swoim ojcem, albo jego kolegami w długie
dyskusje, całkowicie niezrozumiałe dla otoczenia. Lubił także grę
w szachy. Obserwować to mogłam jednak dopiero nieco później.
Owego lata Bronek
wyjątkowo dużo pracował w polu, a poza tym rysował. Przywiózł
ze sobą kredki, ołówki i blok i poświęcał się swemu
zamiłowaniu z wytrwałości. Rysował psy, koty, szczenięta, stary
stylowy spichrz, drzewa na podwórku i pejzaże. Dziś, gdy
przypominam sobie te rysunki, a widzę niektóre z nich zupełnie
dokładnie, wydaje mi się, że choć były dość konwencjonalne i
naiwne, jednak trafnie oddawały nie tylko podobieństwo ale i
charakter przedmiotów. Szczególnie udane były portrety zwierząt.
Po latach te rysunki
stały się nam wszystkim podwójnie drogie, jako pamiątki naszego
dzieciństwa, rysowane ręką nieżyjącego już wtedy Bronka.
Spłonęły one jak i wszystko w mieszkaniu wujostwa na Żoliborzu.
Lata
wojny
Zimą 1939-40
spotkały się nasze rodziny w komplecie w Warszawie. Po krótkim
pobycie w przepełnionym do granic możliwości mieszkaniu wujostwa,
rodzice moi wynajęli 2 pokoje w tym samym domu przy ul. Słowackiego,
a następnie wiosną 40 roku przenieśli się o dwa domy dalej na
ulicę Krechowiecką. Mieliśmy więc możliwość widywania się
codziennie.
Wojenne przejścia
nas chwilowo oddaliły. Powrócił z wędrówki wojennej sam jeden
ostatni z całej kompanii przysposobienia wojskowego, z którą
wyszedł we wrześniu z Warszawy. Twarz miał zniekształconą
opuchlizną od ciągłych czyraków. O przejściach swoich rozmawiał
ze mną mało. W domu panowało stale podniecenie. Napływały
wiadomości o naszych krewnych, szykowano pierwsze paczki do oflagu.
Niemcy ogłosili wezwanie do oficerów, którzy brali udział w
wojnie aby stawili się w dniu 14 grudnia na dworcu Gdańskim w celu
wyjazdu do obozów. Ojciec mój, który w Warszawie nie był znany
zlekceważył to po prostu. Wujek Władek został wyprawiony przez
Węgry do Francji. Czasy były wyjątkowo ciężkie. Brakowało
węgla, tłuszczu, mąki, ziemniaki były przemrożone i obrzydliwie
słodkie. Bronek, wraz dawną służącą wujostwa, Irenką, jeździł
na wieś po żywność. Uczęszczał również na komplety drugiej
licealnej.
Pomimo tych
ciężkich warunków i grozy pierwszych miesięcy okupacji (było to
już po pierwszej masowej egzekucji w Wawrze) na przekór wojnie i
śmierci rozkwitło tej zimy wśród młodzieży na Żoliborzu bujne
życie towarzyskie. Pamiętam liczne, choć bardzo skromne herbatki i
podwieczorki z tańcami i prawie codziennie wieczory brydżowe. W
słoneczne niedziele każdy, kto miał jakiś taki sprzęt wyruszał
na Bielany. Zima była mroźna i śnieżna, w lasku na każdej górce
panował niesamowity tłok. Dwa lata później w taką samą zimę
spaliliśmy deski w termonach, a dwie pary lepszych Bronek gdzieś
zakopał.
Wydawałoby się,
że opisana atmosfera nie sprzyjała rozwojowi konspiracji. A jednak
już coś zaczęło się dziać wśród żoliborskiej młodzieży. W
któryś styczniowy, czy lutowy Zmierzch przyniósł mi Bronek do
pokazania (upewniwszy się najpierw, że nikogo w domu nie ma) plik
drukowanych na jaskrawo-zielonymi papierze ulotek nawołujących do
potępienia i towarzyskiego odizolowania kobiet utrzymujących
stosunki z Niemcami. Wtedy to po raz pierwszy padło słowo
organizacja. Wkrótce potem zaczęła się pojawiać w naszym domu,
czytywana przez wszystkich członków rodziny konspiracyjna prasa. Z
początku nieregularnie, a potem codzień i większej rozmaitości.
Po paru latach mogliśmy czytywać biuletyny i gazetki, oraz ulotki
propagandowe różnych odcieni politycznych od lewicowych, aż po
nacjonalistyczne. Bronek musiał się cieszyć wszędzie zaufaniem.
Dziś dowiedziałam
się, że pierwsze grupy konspiracyjne, złożone z kolegów Bronka -
przyszłych członków Petu zaczęły tworzyć się w październiku-
listopadzie 1939 roku.
Chyba jeszcze tej
zimy otworzono napowrót w domu, gdzie mieszkali wujostwo, na tej
samej klatce schodowej prywatną wypożyczalnię książek prowadzoną
przez siostry Komornickie. Zaopatrzona była ta biblioteka
inteligentne i bogato, w wszystkie rodzaje książek. Od dobrej
sensacji i kryminału, poprzez literaturę piękną, reprezentowaną
przez wszystkie dostępne dzieła klasyków i współczesnych
pisarzy, aż po duży wybór książek popularno-naukowych i
technicznych. Na lewo można było wypożyczyć zakazane tytuły.
Czytaliśmy przez pierwsze lata okupacji bardzo dużo i właściwie
wszystko. Bronek przerzucał się od najpoważniejszych dzieł do
Maxa Branda i Maurycego Leblanc’a. Jedne książki pochłaniał w
ciągu paru godzin, inne leżały tygodniami obok wypełniających
się notatkami brulionów na stole stojącym między oknami w
jadalni. Lektura ta nie wiązała się w zasadzie z przygotowaniami
do matury. W ogóle Bronek, o ile pamiętam, uczył się w liceum
niewiele. Bardzo zdolnemu i wszechstronnie oczytanemu chłopcu nauka
nie sprawia trudności. Program literatury traktował jednak poważnie
i w związku z tym przypominał sobie naszą wielką poezję
romantyczną i Wyspiańskiego. Bardzo duże wrażenie wywarła na nim
Nieboska komedia (jednym z jego pseudonimów był nieco później
Pankracy Krasiński), a szczególnie polubił Wesele Wyspiańskiego.
Jesienią 1940 roku
został przyjęty do Wyższej Szkoły imienia Wawelberga i Rotwanda.
Wraz z nim uczęszczało do niej wielu żoliborskich kolegów, a
między innymi późniejsi członkowie Parasola i Zośki, jak Jurek
Zborowski i Andrzej Dażwański. Wieśkowi Raciborskiemu, który ze
względu na pracę nie mógł regularnie uczęszczać na wykłady
pomagał w przerabianiu całego materiału w domu Jurek.
Do mechaniki
zabrał się Bronek z gorliwością, Wawelberg miał stanowić etap w
jego przyszłej karierze lotnika - konstruktora. Pojawiły się wtedy
w jadalni, gdzie sypiał i uczył się, grube tomy podręczników,
przyrządy kreślarskie i olbrzymia arkusze Schoellers-Hammer’u.
Zaczęłam wtedy chodzić do liceum budowlanego, interesowałam się
tym wszystkim bardzo, choć poza zagadnieniami z geometrii wykreślnej
niewiele rozumiałam. Czasami rozwiązywaliśmy wspólnie na
podstawie podręcznika Bartla zadanie i wspólnie je wykreślaliśmy,
współzawodnicząc w jak najcieńszych liniach i jak najmniejszych
kółeczkach.
Jesień 1940 roku
zapisała się w mojej pamięci pierwszym brutalnym wtargnięciem
okupanta w naszą rzeczywistość. Wczesnym rankiem 17 września
Niemcy otoczyli dzielnicę kordonem i przetrząsali dom po domu
zabierając młodych mężczyzn na ciężarówki. Oficjalnie był to
pobór niepracujących na roboty do Niemiec, a w rzeczywistości
pierwsza branka do Oświęcimia, którego nazwa nic nam wtedy jeszcze
nie mówiła. Bronka wygarnęli wraz z innymi i zawieźli wraz z
innymi na punkt zborny. Nikt nie wie czemu należy przypisać
niespodziewaną łaskawość młodego niemieckiego oficera, który
pomimo iż Bronek nie posiadał żadnego dowodu pracy poza
zaświadczeniem ze szkoły, zwolnił go do domu. Później nie raz
widziałam łapanki, ale żadna nie zrobiła na mnie tak olbrzymiego
wrażenia. Z łapankami oswoiliśmy się: Bronek opracował system
chłodzenia po ulicach dla uniknięcia złapania, zdaje się że nie
stosował w praktyce.
Druga zima
okupacją upływała w innym nastroju niż pierwsza. Po tragicznym
upadku Francji jasne się stało, że wojna nie skończy się tak
szybko. Konspiracyjna prasa podawać zaczęła potworne w swojej
grozie wiadomości z Oświęcimia. Do niektórych mieszkań w naszych
domach zastukał listonosz z zawiadomieniem o śmierci w obozie.
Lato nie poprawiło
sytuacji. Błyskawiczny marsz hitlerowskich oddziałów poprzez
bezkresne obszary Rosji łączył się ze wzmożonymi represjami w
kraju.
Wtedy to Bronek
został członkiem Petu i rozpoczął zorganizowaną praca
samokształceniowo - wychowawczą. Z miejsca został w nią
wciągnięty prawie bez reszty. Zakres, metody i treść pracy Petu
opracowane już zostały przez innych.
Nową pracą
Bronek zainteresował cały dom. Do opracowanych referatów ściągał
stosy książek. Biblioteka pań Komornickich nie wystarczała,
sięgnął do innych źródeł udostępnionych przez organizację.
Dyskutował ze swoim ojcem, zwierzał się ze swych wątpliwości
mnie, lub babci, czy też matce, albo po prostu ciągnął w czyjejś
obecności długie monologi. Pamiętam, że jeśli tylko ktoś
wchodził do pokoju Bronka, on przerywał pracę i zaczynał rozmowę.
Ciekawe jest, że początkowo każdy opracowany referat był w
całości przed wygłoszeniem go w kole mówiony w domu w obecności
naszej nie podnoszącej się już z łóżka babci, lub mojej. Babcia
zapoznawała się z literaturą dotyczącą przedmiotu. Bronek nie
opracowywał swoich referatów pisemnie. Metoda jego pracy była
inna. Po zapoznaniu się gruntownym z materiałem, poczynieniu
notatek i przedyskutowaniu poszczególnych zagadnień z kolegami i
domownikami opracowywał plan na podstawie którego mówił. Myślał
i mówił bardzo jasno, dbając o styl i prawidłową budowę zdań.
Trudność natomiast sprawiała mu wymowa. Jąkał się czasami i
zacinał. Dlatego też przygotowywał się do swojej pracy głośno,
a że najchętniejszymi słuchaczami byłyśmy babcia i ja, więc to
też my najczęściej uczestniczyłyśmy w jego przygotowaniach.
Ważne też było nasze zdanie i uwagi dotyczące całości i
fragmentów referatu. Bronek, pomimo że, na obcych sprawiał
wrażenie zbyt pewnego siebie, nie był w gruncie rzeczy wcale
zarozumiały.
Wszystkie
okupacyjne lata były piękne i upalne. Wisła przyciągała na dziką
plażę. W pogodne dni kto tylko miał czas, szedł nad wodę.
Wprawdzie Niemcy urządzali od czasu do czasu łapanki, ale zwykle
działo się to na Pradze, lub Saskiej Kępie. Żoliborz jakoś miał
szczęście. I my naturalnie korzystaliśmy z kąpieli. Początkowo
chodziliśmy na plażę we trojkę, lub całą podwórkową bandą.
Później Dzidka zaczęła pracować w tytoniowej fabryce i nie miała
czasu, a podwórkowe stosunki uległy lekkiemu rozluźnieniu.
Chodziliśmy już wtedy nie to tylko na plażę, a na kajaki sami,
lub częściej w “Wawelbergowsko- Petowskim” towarzystwie. Wesoło
było bardzo. Chłopców trzymały się różne kawały, których
ofiarą bywałam zwykle ja, jako nie pływająca. Nie bałam się
tego bardzo, gdyż miałam zaufanie do Bronka i świetnie pływającego
Wieśka.
Wieczorami
chodziliśmy często na działkę pomagać wujkowi. Nieduża to była
pomoc, chociaż trzeba przyznać, że Bronek okresami dzielnie z
ojcem współpracował. Główny jednak ciężar spoczywał na wujku.
Gdy nie było pogody lub pieniędzy na wypożyczenie kajaków szliśmy
na spacer. Dziwne to były spacery. Chodziliśmy oboje szybko, dużymi
krokami, nie zważaliśmy na niepogodę i błoto. Ulubiona trasa była
droga wałami wzdłuż Wisły do Bielan. Gdy mieliśmy czas szliśmy
aż do Młocin. Prawie nigdy nie odpoczywaliśmy i nie korzystaliśmy
z tramwajów. Z powrotem wracaliśmy również na piechotę, chociaż
dla odmiany młocińską szosą. Tylko, gdy goniła godzina
policyjna, wsiadaliśmy do piętnastki. Rozmawialiśmy całą drogę
bez przerwy na pogodne lub poważne tematy.
Jesienią 1941 r.
zaczął Bronek pracować w małym sabotażu. Z początku ukrywał to
przed domownikami. Ale późne, po godzinie policyjnej powroty,
często poplamione klajstrem lub farbą ręce i ubranie
zdekonspirowały go. Zdaje się, że pierwsza została wtajemniczona
jego matka. Przestał się też z tym kryć i chętnie opowiadał mi
swoje przygody. Z czasem zaczął mnie zabierać ze sobą na wyprawy.
Nie uprzedzał mnie o tym, wpadał niespodziewanie i szliśmy
naklejać lub pisać. Mówił, że we dwoje z kobietą jest
bezpieczniej, ale wiedział dobrze, że sprawia mi tym przyjemność.
Ale bo tez było w tym zajęciu więcej chyba elementu przekory i
figla, niż świadomej roboty. Z jakąś satysfakcją rysowało się
karykatury Hitlera i pisało „Kaput”' lub „Verboten”. Z jakim
zachwytem słuchałam o przekręcaniu drogowskazów lub zamalowaniu
na nich nazw i wpisaniu hasła „ Jeder Weg führt nach Berlin,
Berlin, Berlin ….” [Każda droga prowadzi do Berlina …] Inne
akcje, które pamiętam to oblewanie kwasem ubrań kobiet chodzących
z Niemcami. Polowaliśmy wtedy cały wieczór w kilka osób, niestety
nie pamiętam już z kim, na takie pary i udało się złapać dwie.
Więcej nie było. Niezapomniane były też akcje w kinie „Świat”.
W dwóch uczestniczyłam jako asysta. Bilety były kupione zawczasu,
zajmowaliśmy miejsca po dwie, trzy osoby w różnych punktach sali i
na sygnał, którym był pierwszy pocałunek na ekranie, chłopcy
rzucali ampułki z gazem, oblewali ekran atramentem i wszczynali
hałas. Przyjemność była podwójna. Można było być w kinie i
robić hecę. Podchodziliśmy do tego wybitnie sportowo. Naturalnie,
ze wszystkie te akcje miały swój cel, o którym wiedzieliśmy, ale
element przygody zawarty w nich grał też dużą rolę. Potem, już
w „parasolowych” czasach zabierał mnie Bronek na rozpoznania,
nie zdradzając mi ich celu.
Chyba równocześnie
z małym sabotażem zaczęła się w domu pojawiać broń, która
potrzebna była do celów szkoleniowych. Wieczorem Bronek zaznajamiał
mnie z działaniem i budową aktualnie posiadanego eksponatu. Działo
się to w okresie, kiedy skontaktował mnie już oficjalnie z
żeńskimi grupami „Petu”. Bronek nocował wtedy w prowadzonej
przez moich rodziców restauracji „Jaskółka” w charakterze
stróża nocnego. Często wracał po godzinie policyjnej z
kompromitującymi materiałami lub bronią. Jeśli chciał je nam
pokazać , to robił to przeważnie w naszym mieszkaniu na I piętrze,
a następnie ukrywał w piwnicy. Nie zostawiał nigdy broni przy
sobie. Ostrożność ta okazała się potrzebna, gdyż raz wieczorem
został zrewidowany przez podpitego komisarza policji, gościa
„Jaskółki”.
Z czasem, gdy z
„Petu” została wyłoniona kompania do zadań specjalnych Bronek
zjawiał się z reguły „czysty”, choć nieraz bardzo późno.
W miarę upływu
czasu robota podziemna narastała, by w końcu uniemożliwić
Bronkowi nawet studia, które przerwał w połowie 42 roku. Bronek
organizował wtedy nowe koła, jeździł na Mokotów i Wolę,
przekonywał, dyskutował, wygłaszał referaty i sam usilnie się
szkolił. Przygotowywał się do akcji bojowych. Oprócz programu
czysto wojskowego w skład szkolenia weszło przygotowanie sportowe i
dżudżitsu. Podobało się to Bronkowi szalenie, ćwiczył chwyty
gdzie mógł i z kim mógł. Usiłował nawet mnie na to namówić.
Dla celów szkoleniowych została sporządzona przez Wieśka seria
zdjęć. Na których Bronek wraz z Andrzejem Dażwańskim
demonstrowali fazy poszczególnych ćwiczeń. Bardzo to były
sympatyczne te zdjęcia, na których duże zgrabne sylwetki zwinnych
chłopców, Bronka nieduża drobna i ciemna, a Andrzeja długa i
jasna utrwalone zostały w akrobatycznych pozach.
Wiosna doszły
ćwiczenia terenowe i strzelnice. Zajęcia te bardzo lubił,
stanowiły one wielką frajdę dla niego, gdyż zawierały elementy
sportowo-ruchowe, a tego lata prawie nie miał już Bronek czasu na
kajaki i wycieczki nad Wisłę.
Wspólne przeżycia
wzmocniły i tak silną więź pomiędzy członkami grupy. Widywali
się co dzień kilkakrotnie służbowo, a poza tym ich stosunki
towarzyskie z biegiem czasu zawęziły się do kontaktów między
sobą i członkami rodzin, czy najbliższymi wtajemniczonymi
znajomymi. Do grona przyjaciół należeli między innymi: Bronek,
Wiesiek, Jurek-Jeremi, Rysiek Hoffmann, Andrzej-Blondyn oraz
dziewczęta: Dzidka, Jaśka, Baśka G. i ja, potem doszła Zosia –
narzeczona Wieśka. Spotykaliśmy się całą gromada przeważnie z
okazji czyichś imienin. Pamiętam miły, domowy nastrój imienin
Wieśka w jego ciasnym mieszkaniu na Krasińskiego, imieniny Jurka
trochę sztywne z powodu zbyt dużej ilości nieznanych i starszych
od nas twarzy, imieniny Jaśki a przede wszystkim karnawałowe
imieniny Dzidki, drugiego marca 43 roku. Siostra Bronka, choć nie
brała bezpośredniego udziału w życiu „Petu”, była bardzo
lubiana i darzona przez chłopców sympatią. Na imieniny urządzono
jej niespodziankę w postaci porwania pod pretekstem gromadnego
odprowadzenia do domu z wieczorku u wujostwa na całonocne szaleństwo
urządzone ze składek u ciotki Wiesia.
Ostanie przyjęcie
odbyło się w drugi dzień Bożego Narodzenia u mnie. Było dużo
luda, choć sami swoi, wznosiliśmy toasty wiśniówką, która była
nastawiona przez ojca w 40 roku i nie doczekała się końca wojny,
rozpoczęta na naszą uroczystość. Było swojsko i miło, ale
trochę smutno – Jurek i Jaśka przyrzekli nie tańczyć do
wyzwolenia.
Żoliborska grupa
stanowiła już wtedy trzon przyszłego Parasola. Chłopcy mieli już
za sobą Arsenał, Celestynów, Bürkla i inne akcje. Działalność
Bronka z tego okresu opisana została w raportach i wspomnieniach
jego towarzyszy walki i pana Bolesława[Srockiego]. We wspomnieniach
tych podkreślone są jego niespodziewane nieraz dla otoczenia cechy
dobrego dowódcy. Wydaje mi się, że cechy te wypływały z
przyrodzonych i już w dzieciństwie zaznaczających się właściwości
charakteru.
Bronek był typem
intelektualisty, naukowca, ale i organizatora. Był szczery, prawy,
odważny i tym zaskarbiał sobie sympatie i zaufanie towarzyszy, mimo
pewnej chropowatości obejścia, która wynikała z nieśmiałości,
a wydawać się mogła zarozumialstwem. Należał do tych, co nie
pociągają od razu, a zyskują przy bliższym poznaniu. Dokładność,
systematyczność i spostrzegawczość w połączeniu z zamiłowaniem
do wszystkiego co robił z wybitnymi zdolnościami i inteligencją
umożliwiały jak najlepsze przygotowanie każdego zadania. Pomimo
drobnej budowy i nie najlepszego zdrowia był silny i zręczny, a
dzięki opanowaniu i zawziętości w razie potrzeby – wytrzymały.
Trochę powolny choć nerwowy, z natury był błyskotliwy w działaniu
i decyzji.
W ostatnich
tygodniach stycznia 44 roku Bronek bywał wieczorami b. poważny,
zamyślony i małomówny. Przyczyny tego zrozumiałam dopiero
później. Musiał być bardzo pochłonięty przygotowaniami do
swojej pierwszej samodzielnej akcji. Nie mogłam nic o tym naturalnie
wiedzieć (z Petu nie trafiłam bezpośrednio do Parasola).
1 lutego rozległy
się strzały na rogu ul. Piusa i Al. Ujazdowskich. Precyzyjnie
przygotowana i rozegrana akcja uwieńczona została pomyślnym
wynikiem. Zwycięstwo zostało jednak okupione śmiercią czterech
uczestników zamachu. Zginął Bronek – dowódca akcji, Juno, Sokół
i Cichy. Dziś, po trzynastu latach żyje tylko jeden Miś.
Wszystkie pamiątki
po Bronku spaliły się w czasie powstania. Pozostały tylko nasze
wspomnienia i dwie fotografie. Jedna z nich bardzo zniszczona dobrze
odtwarza jego twarz z okresu chłopięcego. Druga, oficjalna z
kennkarty nie jest jego podobizna z codziennych dni. Bronek rzadko
miał taki olśniewający wygląd. Nie dbał zbytnio o wygląd i
elegancję, zresztą warunki finansowe wujostwa na to nie pozwalały.
Często bywał nieogolony, rzadko kiedy uczesany. Chętnie chodził w
swetrze pod szyję lub z otwartym kołnierzykiem, krawatów nie
lubił. Ubrania nosił z przerabianych i farbowanych na brązowo
mundurów. Na nogach niemieckie saperki[traperki?], na głowie
wytarty kapelusz. Wyraz twarzy miał całkiem inny. Bywał poważny
lub zamyślony i wtedy marszczył czoło i wydymał usta. Bywał
wesoły, śmiał się głośno i szeroko pokazując duże ,ładne
zęby. Spojrzenie miewał przenikliwe i surowe, lub oczy pełne
chochlików psoty czy ironii. Nie pamiętam go jednak tak lirycznie
sentymentalnym jak na tym ostatnim zdjęciu. Szkoda, ze nie ocalał
rysowany pastelami przez Dzidkę jego portret.
W chwili obecnej
wokół postaci Bronka, jego życia i śmierci zaczyna narastać
legenda. Nie byłam przy nim w ostatnich jego chwilach, nie miałam
odwagi prosić o pozwolenie odwiedzenia go w szpitalu, by nie
powiększać grona osób, które mogły go swymi odwiedzinami
zdekonspirować. Umarł po czterech dniach cierpień na rękach Zosi,
pielęgnowały go także Marysia i tak lubiana przezeń Dorota. Od
nich wiem, jak ciężko mu było umierać. Był przytomny cały czas.
Nie był spokojny ani cierpliwy. Chciał żyć, przede wszystkim żyć.
Janina Lenczewska
Łódź,
dn.24.3.1957
Super artykuł. Pozdrawiam serdecznie.
OdpowiedzUsuń